O tym nikt nie mówi...
O tym nikt nie mówi... Nie mówi, że Erasmus to nie tylko wakacje, fun, imprezy, alkohol i najlepszy czas w życiu studenta. Erasmus jest postrzegany przez wszystkich, włączając w to nie tylko samych studentów, ale też władze uczelni, profesorów i koordynatorów programu, jako czas zabawy i poszerzania horyzontów za granicą. Legendy, baśnie i bajki o tym programie urosły już do tego stopnia, że każdy myśli, że jest to pół roku, a czasem nawet cały rok, przerwy od studiów, gdy tak naprawdę to pół roku w zawieszeniu i zarazem ciężka harówka.
Nie wiem, czy jestem pierwszym Erasmusem, który mówi o tym tak otwarcie, albo może jest to zupełnie osobista kwestia, ale moje doświadczenie z Erasmusem do tej pory nie było usłane samymi różami... hahah dobre! A właśnie że nie! Dokładnie tym było. Moje doświadczenie z Erasmusem jest od samego początku (czyli już od przeszło roku) usłane różami. Pięknymi, krwistoczerwonymi różami. Ale różami z kolcami.
Z daleka wydaje się, że to coś pięknego i jedynego w swoim rodzaju, ale podchodzisz bliżej, zrywasz i dotykasz kwiatu i natychmiast atakuje cię kolcami. Ranisz się, a delikatne płatki spadają, odkrywając to, co kryje się pod spodem. Pospolitość i brzydotę.
Z daleka wydaje się, że to coś pięknego i jedynego w swoim rodzaju, ale podchodzisz bliżej, zrywasz i dotykasz kwiatu i natychmiast atakuje cię kolcami. Ranisz się, a delikatne płatki spadają, odkrywając to, co kryje się pod spodem. Pospolitość i brzydotę.
My point is... Erasmus jest bardzo dobrym programem dla studentów, jest cudowny i niezwykły! Nie zaprzeczę, ale jest wiele "ALE", o których się nie mówi. Program daje możliwość studiowania za granicą, poznanie nowej perspektywy i nowych pomysłów na kontynuację edukacji. I właśnie tym jest. Programem grantującym studentów, by się uczyli, a nie bawili i marnowali te pieniądze. Może to ja, może to holenderska edukacja, ale to jeden wielki mit, że Erasmusowcy są traktowani łagodniej i mają na zajęciach luzy. Faktem jest, że chodzę na zajęcia 10 godzin tygodniowo. W Polsce moje koleżanki właśnie mnie już nienawidzą. Ale nigdy w życiu nie miałam jeszcze tyle nauki. Przez trzy semestry na polskiej uczelni, zacnym krakowskim UP, uczyłam się ostro trzy razy. Trzy razy przed sesją. Okazjonalnie miałam jakieś dwa lub trzy kolokwia w karierze i kilka prezentacji grupowych, zazwyczaj robionych na półgwizdka i kilka dni przed terminem. Przez pierwszy miesiąc studiowania na HvA zrobiłam więcej niż przez jeden polski semestr. I wtedy uświadomiłam sobie, właśnie po jednym miesiącu, że nie przyjechałam tu na zwiedzanie, czy zabawę, czy odwiedzenie moich znajomych, czy poznanie nowych ludzi. To nie są moje wakacje. Przyjechałam tu, by studiować. I to właśnie robię. Czasami kosztem mojej własnej przyjemności, czasami nieudolnie, bo jestem zbyt leniwa, ale próbuję. Próbuję nie być "international student", próbuję być równoprawnym studentem, jak każdy inny na moim uniwersytecie. A cała reszta, to tylko miły bonus.
Moja walka z programem, i ranienie się każdym wystającym cierniem, zaczęła się od procesu aplikacyjnego. Pewnie jest to sprawa indywidualna każdego uniwersytetu, pewnie proces dostania się do programu grantowego wygląda wszędzie inaczej, ale moja perspektywa była powolna i bolesna. A jak już dostałam się na studia w Holandii, wypełnianie wszystkich dokumentów było pracą żmudną i długotrwałą. Miałam z tym więcej kłopotów i łez wylanych niż przyjemności. I w zasadzie nie była to wina ani mojej uczelni, ani holenderskiej, ani mojej. Po prostu spotkały mnie niezbyt przyjemne, żeby nie powiedzieć głupie, okoliczności. Już przed wyjazdem do Holandii zrozumiałam, że sporo się napracuję, przez proste różnice komunikacyjne i logistyczne pomiędzy naszymi krajami.
Jak wspominałam, po miesiącu pobytu w Amsterdamie moje emocje i podekscytowanie opadły. Zastąpiła je szara codzienność i rutyna studiowania. Artykuł za artykułem. Rozdział za rozdziałem. Test za testem. Zaaklimatyzowałam się dość szybko, przywykłam do języka, z którym aż byłam zaskoczona, nie miałam większego problemu, polubiłam nowych kolegów z zajęć i zaadaptowałam nowe reguły panujące pomiędzy kontaktem student-profesor. Później zaczęła się walka z pisaniem prac zaliczeniowych, praktyką w szkole holenderskiej i całym tym studenckim jazzem. I w zasadzie od tamtej pory traktuję te studia jak każde inne. Nie daję sobie taryfy ulgowej, bo nie ma żadnej wymówki, że nie będę tu studiować za miesiąc. Wymagają ode mnie tyle samo, czasem nawet więcej, bo uwielbiają korzystać ze skarbnicy "different cultural perspective", więc muszę trzymać poziom. I muszę przyznać, że uwielbiam tutaj studiować, choć jest ciężko, choć czasem się załamuję i mówię sobie, że nie podołam. Wycisnęłam z moich zajęć co się dało i dużo się nauczyłam.
Jeszcze napiszę o tym, co robię na studiach, czego nowego się nauczyłam i jak wyglada mój kampus.
Każdy korzysta z Erasmusa na swój sposób. Każdy znajdzie w tym programie coś innego, ale to, co chciałabym uświadomić osobom zainteresowanym Erasmusem, to to, że lepiej zastanowić się pięć razy przed podpisaniem niezbędnych dokumentów. Po pierwsze, pomyśleć o dobrej uczelni, a nie miejscu wycieczkowym, i znaleźć kompatybilny program studiów. Po drugie, rozważyć kwestię finansową, bo grant zazwyczaj nie pokryje wszystkich kosztów studiowania za granicą. Po trzecie, poczytać trochę więcej o programie, nie tylko z blogów i doświadczeń Erasmusowców, ale też z literatury "fachowej" wydanej przez koordynatorów Erasmusa. I po czwarte, wcale nie najmniej ważne, zastanowić się, czy poziom języka, jaki wymagany jest na zajęciach, jest dostatecznie dobry. W czasie przesiewu kandydatów do stypendium słyszałam jeden wielki mit: "naprawdę nie potrzebujesz mieć dobrego języka angielskiego, wystarczy, że się dogadasz". Dlaczego jest to mit? Bo nie wystarczy, że się dogadasz. Znowu wraca kwestia studiowania. Istnieją dwa, znacznie różniące się od siebie, rodzaje języka. "Day-to-day language", albo inaczej nazywany BICS (Basic Interpersonal Communication Skills), czyli język, którym posługujemy się na co dzień, który właśnie służy nam by "się dogadać" i CALP (Cognitive Academic Language Proficiency), język, który jest używany między innymi na zajęciach, czy w literaturze specjalistycznej. I jeśli rzeczywiście chcemy studiować za granicą, szczególnie przedmioty humanistyczne, ale też ścisłe, to powinniśmy mieć choć jakieś nikłe doświadczenie z CALP. Język wykładowców, nie jest językiem codziennym, językiem ulicy, i to samo tyczy się literatury i wszystkich prac zaliczeniowych.
Może wydaje się, że bardzo demonizuję Erasmusa, ale nie było to moim zamiarem. Raczej chciałam pokazać inną stronę programu. I otworzyć oczy na prawdę, rozwiać mity, ale też zachęcić przyszłych Erasmusowców. Do studiowania i łapania szans. A Erasmus jest właśnie taką szansą.
BTW, wszystkie zdjęcia zrobione są podczas moich lekcji z holenderskimi dzieciakami. O praktykach też jeszcze napiszę ;).
Jak wspominałam, po miesiącu pobytu w Amsterdamie moje emocje i podekscytowanie opadły. Zastąpiła je szara codzienność i rutyna studiowania. Artykuł za artykułem. Rozdział za rozdziałem. Test za testem. Zaaklimatyzowałam się dość szybko, przywykłam do języka, z którym aż byłam zaskoczona, nie miałam większego problemu, polubiłam nowych kolegów z zajęć i zaadaptowałam nowe reguły panujące pomiędzy kontaktem student-profesor. Później zaczęła się walka z pisaniem prac zaliczeniowych, praktyką w szkole holenderskiej i całym tym studenckim jazzem. I w zasadzie od tamtej pory traktuję te studia jak każde inne. Nie daję sobie taryfy ulgowej, bo nie ma żadnej wymówki, że nie będę tu studiować za miesiąc. Wymagają ode mnie tyle samo, czasem nawet więcej, bo uwielbiają korzystać ze skarbnicy "different cultural perspective", więc muszę trzymać poziom. I muszę przyznać, że uwielbiam tutaj studiować, choć jest ciężko, choć czasem się załamuję i mówię sobie, że nie podołam. Wycisnęłam z moich zajęć co się dało i dużo się nauczyłam.
Jeszcze napiszę o tym, co robię na studiach, czego nowego się nauczyłam i jak wyglada mój kampus.
Każdy korzysta z Erasmusa na swój sposób. Każdy znajdzie w tym programie coś innego, ale to, co chciałabym uświadomić osobom zainteresowanym Erasmusem, to to, że lepiej zastanowić się pięć razy przed podpisaniem niezbędnych dokumentów. Po pierwsze, pomyśleć o dobrej uczelni, a nie miejscu wycieczkowym, i znaleźć kompatybilny program studiów. Po drugie, rozważyć kwestię finansową, bo grant zazwyczaj nie pokryje wszystkich kosztów studiowania za granicą. Po trzecie, poczytać trochę więcej o programie, nie tylko z blogów i doświadczeń Erasmusowców, ale też z literatury "fachowej" wydanej przez koordynatorów Erasmusa. I po czwarte, wcale nie najmniej ważne, zastanowić się, czy poziom języka, jaki wymagany jest na zajęciach, jest dostatecznie dobry. W czasie przesiewu kandydatów do stypendium słyszałam jeden wielki mit: "naprawdę nie potrzebujesz mieć dobrego języka angielskiego, wystarczy, że się dogadasz". Dlaczego jest to mit? Bo nie wystarczy, że się dogadasz. Znowu wraca kwestia studiowania. Istnieją dwa, znacznie różniące się od siebie, rodzaje języka. "Day-to-day language", albo inaczej nazywany BICS (Basic Interpersonal Communication Skills), czyli język, którym posługujemy się na co dzień, który właśnie służy nam by "się dogadać" i CALP (Cognitive Academic Language Proficiency), język, który jest używany między innymi na zajęciach, czy w literaturze specjalistycznej. I jeśli rzeczywiście chcemy studiować za granicą, szczególnie przedmioty humanistyczne, ale też ścisłe, to powinniśmy mieć choć jakieś nikłe doświadczenie z CALP. Język wykładowców, nie jest językiem codziennym, językiem ulicy, i to samo tyczy się literatury i wszystkich prac zaliczeniowych.
Może wydaje się, że bardzo demonizuję Erasmusa, ale nie było to moim zamiarem. Raczej chciałam pokazać inną stronę programu. I otworzyć oczy na prawdę, rozwiać mity, ale też zachęcić przyszłych Erasmusowców. Do studiowania i łapania szans. A Erasmus jest właśnie taką szansą.
BTW, wszystkie zdjęcia zrobione są podczas moich lekcji z holenderskimi dzieciakami. O praktykach też jeszcze napiszę ;).
A dla tych co czytają do końca...
WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Z OKAZJI DNIA DZIECKA! :)
https://innastronamody.wordpress.com/2017/05/30/corner-of-bags-2017/
OdpowiedzUsuńZapraszam na bloga! Artykuł wraz z ola-happinessstation :)