#Zakątki Amsterdamu 11: Holenderska kamienica
Muzeum Willet-Holthuysen zostało założone, by pokazać zwiedzającym jak żyli ludzie w XVII wieku w tak zwanym "canal house". Kamienicę na cele muzealne oddała ostatnia właścicielka domu - Louisa Holthuysen. Była bezdzietna, kochała sztukę i jak na tamtejsze standardy, powodziło jej się finansowo, więc mogła sobie pozwolić na zapisanie kamienicy w testamencie miastu.
Samo muzeum jako takie, nie robi większego wrażenia, ale jest umiarkowanie ciekawe. To, co mnie osobiście rzuciło się w oczy i zwróciło największą uwagę to przepiękny ogród z, już niestety przekwitłymi, tulipanami oraz biblioteka. Jeśli chodzi o to drugie, to mam po prostu sentyment do książek, ale trzeba przyznać, że biblioteczka umiejscowiona jest w tym domu idealnie. Z dala od gwaru i głównych części kamienicy. Taki odosobniony pokój, w którym mogłabym czytać i nie wychodzić z niego przez cały Boży dzień, też bym chciała mieć w swoim domu. I ta zielona leżanka! Z takim meblem i książką, dobry dzień murowany.
O kamienicy nie będę się rozpisywać, bo temat jest w zasadzie dość nudny. Opowiem wam za to o moim "Polish alert!". Rzecz jest zgoła dziwna, a przynajmniej niezbyt normalna, ale odkąd jestem w Amsterdamie, wyglądam wszystkiego co polskie, a mój wewnętrzny radar językowy szaleje jak tylko usłyszę znajomy tembr głosu i język ojczysty. Nie powiem, mam czasem ubaw, gdy w muzeach wlekę się za jakimiś Polakami i udaję, że nie rozumiem o czym rozmawiają. Wiem, wiem, trochę to creepy, ale nie mogę się powstrzymać. Samo słuchanie polskiego sprawia, że czuję się trochę lepiej, trochę bardziej jak u siebie. Uwielbiam angielski i nie mam nic przeciwko holenderskiemu, ale polski to jednak polski. Pomyślałby ktoś kiedyś, że będę dumna ze swojego języka ojczystego? Że będę dumna, z tego skąd pochodzę? Szanowni Państwo, świat się nam chyba wali, bo przyznaję, że co polskie to najlepsze.
Więc za każdym razem jak tylko usłyszę jakieś polskie słowo, to wewnętrznie się uśmiecham. Dlatego denerwuje mnie i niesamowicie irytuje, gdy zaraz po pięknym polskim słowie słyszę najpopularniejsze przekleństwo. Co drugie lub trzecie słowo. W zasadzie tak można poznać Polaka za granicą. Smutne, nie? Nie będę nikogo uczyć jak mówić, ale najgorsze jest w tym, że dziewięćdziesiąt procent Holendrów zapytanych przeze mnie, czy zna jakieś słowo po polsku odpowiadało: "K*rwa". Na szczęście Aron i Olga zaniżają średnią z "łyżeczkami, smacznego i chlebem".
Polacy nie gęsi i tak dalej, a ja po powrocie do Polski, to chyba powinnam zabrać jakiś przyśpieszony kurs języka polskiego, bo jest z nim coraz gorzej.
Komentarze
Prześlij komentarz