Nowe smaki

Na co dzień jestem zwolenniczką kubka czarnej herbaty. Rano, w południe, czy wieczór, nie jest to istotne. I zazwyczaj, gdy mam wybór, piję herbatę z dwoma łyżeczkami cukru i plasterkiem cytryny. Najlepiej Lipton, chociaż wiele osób mówi mi, że to najgorszy syf jaki może być. Nie przejmuję się tym dopóki mam ten kubek parującego napoju pod ręką. Niektórzy nie potrafią przeżyć dnia bez czarnej kawy, czy nawet wyjść z domu rano bez naładowania baterii przez kofeinę. Moją kofeiną jest poranna herbata. Mogę nawet nie zjeść śniadania, ale wypić herbatę muszę. 
Moją teorią jest, że to nawet nie smak gra tu pierwsze skrzypce, ale sam rytuał zaparzania herbaty. Rytuał, czy rutyna, nazwijcie to jak chcecie, ale całe moje życie złożone jest z takich, przez nikogo niezauważalnych, rutyn, które utrzymują mnie przy zdrowych zmysłach. Zazwyczaj. 
Herbata jest dla mnie na tyle ważna, że zabrałam dwumiesięczny jej zapas z Polski. Nie zabrałam kawy, czy wódki, ale zabrałam herbatę. I dopóki ją miałam, każdy poranek mógł wyglądać dokładnie tak samo. Bezpieczny, znany rytuał. Może dlatego tak łatwo było mi zaadaptować się w nowym miejscu, w nowym mieszkanie i mieście. W zasadzie jak tylko położyłam mój koc na łóżku i zaparzyłam pierwszy kubek herbaty, czułam się już trochę jak u siebie.
Każdy mój poranek wygląda tak samo i oszczędzę wam całego psychologicznego wywodu na temat samego wstawania, ale wygląda to mniej więcej tak: budzę się i wstaję z łóżka. Podchodzę do okna, odsuwam zasłony i otwieram okno na oścież, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. Gapię się przez okno przez jakieś trzy sekundy i idę zaścielić łóżko. Biorę czajnik i idę do łazienki wlać do niego wodę. Włączam czajnik, biorę kubek i torebkę Liptona, wkładam szczurka do kubka. Idę do łazienki. Wracam akurat, gdy w czajniku zagotowuje się woda. Wlewam wrzątek do kubka z herbatą i czekam, aż się zaparzy, aż kolor wody zmieni się w brąz wpadający w czerń. Włączam laptopa i muzykę. Wyciągam masło z lodówki i coś do kanapek. W międzyczasie, gdy herbata się zaparza, robię sobie śniadanie. Wyciągam szczurka, biorę talerz ze śniadaniem i siadam na łóżku, żeby zjeść. Jem w piżamie i przy włączonym serialu, który aktualnie oglądam, tak żeby nie czuć się totalnie samotna i beznadziejna. I delektuję się wrzątkiem herbaty. Aktualnie bez cukru, bo mi się skończył i nie ma sensu kupować całego kilo na jeden miesiąc. Aktualnie bez cytryny, bo nawet droższa niż szparagi. No i tak zaczynam swój dzień. Od kubka herbaty.
Ale przychodzi czasem taki czas, że potrzebuję kofeiny, bo choć oczy mi się same zamykają, to ja nie mogę iść spać, bo mam masę roboty. Albo czasem potrzebuję po prostu cukru. Więc piję kawę z trzema łyżeczkami cukru i dużą ilością mleka. Smaku kawy nie lubię jeszcze bardziej niż smaku gorzkiej czarnej herbaty, ale lubię pić kawę. To tak jak z piwem, smaku nie cierpię, ale dla towarzystwa zawsze się napiję. Z kawą mam jeszcze jeden problem. Po kawie zachowuję się jeszcze gorzej niż normalnie. Występują u mnie dwa różne skutki uboczne po kofeinie. Albo jestem pobudzona tak bardzo, że mnie całą nosi, albo kawa zamiast mnie utrzymywać w stanie aktywności, usypia mnie jeszcze bardziej. I ani jeden, ani drugi stan nie jest wskazany, gdy musisz się skoncentrować i poświęcić swoje wszystkie siły na wykrzesanie z siebie mądrości życiowej. Kto by chciał zasypiać na zajęciach, gdzie w grupie jest dwadzieścia osiem osób i widać wszystko, co robisz, albo gdy piszesz esej "na wczoraj". Ale i tak za każdym razem próbuję, i za każdym razem jest inaczej. Bo gdy jestem pobudzona, to nie mogę usiedzieć w miejscu i się skoncentrować, a jak zasypiam... no to zasypiam. 
Sesja chyba wszystkich powoli dopada. Sesja, czy zakończenie roku, nie ważne. Mnie sesja dopadła dwa tygodnie temu i nadal trawa. Nadal potrzebuję być w pełni skoncentrowana i zmotywowana, a nie czuję ani jednego, ani drugiego. Powtarzam sobie, że zostały mi jeszcze tylko trzy prace pisemne i jeden egzamin. I to tylko, jeśli wcześniejsze rzeczy będę miała zdane. A potem wakacje. Miesiąc samotności w Amsterdamie. Ale nie będę narzekać, będę mieć wakacje.
Jeśli chodzi o moje małe rutyny i rytuały, to tak jak powiedziałam, dają mi poczucie mentalnej stabilności. Może dlatego tak bardzo nie lubię nieoczekiwanych niespodzianek i zmian w moim życiu. Trzymam się zawsze ustalonego grafiku, dróg i ścieżek, które znam, czy nawet wypróbowanych sklepów i restauracji. Rzadko kiedy wychodzę z mojej "comfort zone", a jeśli już to robię, to muszę mieć dobry powód albo silną motywację. Chyba jedyna rzecz, której zawsze daję szansę to jedzenie. Uwielbiam próbować nowe smaki. Nawet jeśli czasem nie wpisują się w moją władną paletę smaków.
Kojarzycie Buzzfeed? Tak, tą wytwórnię kiepskiej jakości, durnych filmów, którą, tak się składa nawet lubię. Chyba wszystko, co przechodzi granicę wielkiego kiczu mieści się w moich preferencjach. W każdym razie, nie tak dawno temu był szał na dziwne kombinacje frappucino ze Starbucksa. Najpierw było chyba Unicorn Frappucino, później coś ze smokami i tak dalej i tak dalej. I oczywiście Buzzfeed musiał zrobić o tym film. A że ja jestem tylko szarym naiwnym konsumentem, to też chciałam spróbować nowości ze Starbucksa. Niestety Amsterdam to nadal nie Ameryka i nie mają tu takich dziwactw, więc zabrałam coś, czego u nas chyba jeszcze nie widziałam, czyli Greentea Frappucino. Nie polecam. Nie powiedziałabym, że jest ochydne, ale też nie jest smaczne. Jest strasznie dziwne. Mój mózg nie mógł się przyzwyczaić to kombinacji zmrożonej słodkiej zielonej herbaty z mlekiem. To było dziwne doświadczenie za jakieś pięć euro i się nie powtórzy. Zostaję przy moim ulubionych Mocha Frappucino.
Kolejnym nowym napojem, który też podpatrzyłam z filmów Buzzfeed, była Boba Tea. To jest dopiero dziwaczna herbata! Ale ta którą ja kupiłam była właściwie całkiem dobra. Może dlatego, że nie zamówiłam klasycznej czarnej herbaty z mlekiem, tylko zieloną herbatę z syropem z mango. A więc, boba tea (albo też nazywana bubble tea i peark milk tea) jest tajwańską herbatą, czarną lub zieloną, z kuleczkami z tapioki. Może dziwnie to brzmi, ale brzmi to zupełnie tak samo jak "We add  a raspberry syrup to our beer in Poland" dla obcokrajowców. I zaskakująco, to połączenie kuleczek o galaretowatej konsystencji z zimną herbatą, doskonale do siebie pasuje. No i picie takiego napoju wiąże się z wielką frajdą! Więc tak, zapuściłam się w szemrane uliczki Chinatown w Amsterdamie, żeby spróbować boba tea i nie żałuję.
A z tą kawą wiąże się śmieszna historia. Widzicie krem w lewym górnym rogu? Wylądował na moim nosie i twarzy... childish Pascal. W zasadzie nie tylko ja nabrałam się tamtego dnia na ten żart. "Alex, smell, this cream smells so weird!". XD

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rowery i ruch drogowy w Holandii

The green bench - śladami The Fault in Our Stars

Podwodny tunel i kolejny most - Antwerpia cz. 3