#Zakątki Amsterdamu 14: Red Light District i Chinatown
Osławiona niepochlebnymi opiniami i okraszona magiczną aurą Dzielnica Czerwonych Latarnii, nie jest w cale taka zła, jak ją malują. W zasadzie, gdyby odjąć jej całą seksualność wystawioną na pokaz, byłaby to tylko kolejna dzielnica klimatycznych barów i knajpek. Oczywiście nie można też zapominać o coffeeshopach, ale że się na tym zupełnie nie znam, to nie będę o tym pisać. W moim odczuciu, Dzielnica Czerwonych Latarnii zyskuje przy bliższym poznaniu, a w szczególności, gdy wiesz gdzie nie patrzeć i nie wściubiać ciekawskiego nosa.
Zaraz, gdy kończy się ta sławetna dzielnica, zaczyna się Chinatown, a w zasadzie Asiantown, bo jest to dzielnica całej azjatyckiej społeczności. Wspominałam już o smakowitej boba tea, którą tam kupiłam, ale nie mówiłam, że gdy szukałam herbaciarni, to natknęłam się na chińską (chyba buddyjską, ale kto tam ich wie) świątynię. Nigdy w takowej nie byłam, więc było to dla mnie nowe i dość ciekawe doświadczenie. Świątynia z zewnątrz wydaje się bardzo orientalna, a w środku jest całkiem przyjemnie i spokojnie, ale nie, nie martwcie się, nie przekonały mnie pachnące kadzidełka i goły gruby gościu z bananem na twarzy i fajką w ręce. Broszurki i inne gadżety - i komitet pełniący wartę złożony z kilku azjatyckich pań, muszę dodać - za bardzo przypominały mi nawiedzonych zielonoświątkowców. Więc pozostaję przy moim "nudnym" znajomym gotyku.
Tęcza, tęcza, tęcza i jednorożce. Żygać można tęczą.
Co te okropnie przerażające lalki robią w oknach, to na prawdę nie wiem. Creepy gay bar? :P |
Bulldog - najstarszt coffeeshop w Amsterdamie.
Komentarze
Prześlij komentarz