Odnalazłam drogę do Kościoła...
Ojciec Szustak zawsze mówi, że daje "kontrowersyjne" tytuły swoim filmikom na youtubie, bo przyciągają uwagę nawet tych, którzy na codzień go nie słuchają/oglądają. I właściwie mój tytuł też miał bardziej przyciągać uwagę niż być jakąś wielką przenośnią, bo mogłoby się wydawać, że rzeczywiście "odnalazłam drogę do Kościoła", a w rzeczywistości chcę pisać o tej bardziej przyziemnej drodze. Więc dzisiaj bardziej dosłownie niż metaforycznie.
Wyjść o 11:00 i nie irytować się na windę.
Wsadzić plecak do koszyka, odpiąć rower i nie zabić się na krawężniku, wyjeżdżając z parkingu.
Wyjechać z "osiedla kolorowych wieżowców". Na skrzyżowaniu w prawo i prosto aż do ronda. Na rondzie prosto, uśmiechnąć się do przyjaznych ustępujących pierwszeństwa kierowców. Cały czas prosto. Na następnym skrzyżowaniu w prawo, uważać na rowerzystów nadjeżdżających z lewej, a jeszcze bardziej skutery z prawej. Przejechać przez mostek. Przejechać przez most i próbować nie hiperwentylować. Popatrzeć się na autostradę pod sobą, w prawo i w lewo i jeszcze raz w prawo. Zjechać z górki. W parku cały czas prosto aż do skrzyżowania. Na skrzyżowaniu upewnić się, że nic cię nie przejedzie i skręcić w lewo. Na kolejnym skrzyżowaniu w prawo. Prosto. Prosto. Prosto. Nie irytować się na czerwone światło na każdym mijanym skrzyżowaniu. Przed Tropen Muzeum i parkiem, na skrzyżowaniu skręcić w lewo. Jechać wzdłuż parku i jeszcze dalej prosto, przejechać przez dwa skrzyżowania. Na drugim w prawo, w stronę HvA. Minąć HvA i na większym skrzyżowaniu w lewo. Czekać na skrzyżowaniu pięć minut na zielonym świetle. Prosto przez most. Patrzeć w prawo i lewo na rzekę i myśleć po raz tysięczny, że to niezwykły widok na idealne zdjęcie. Nie zrobić zdjęcia, pedałować dalej, szybciej, modlić się, by zdążyć i się nie spóźnić. Cały czas prosto wzdłuż kanału. Minąć Lidla, minąć Heineken Experience, minąć Rijks Muzeum i jeszcze trochę dalej prosto. Na skrzyżowaniu przed Vondelpark w lewo. W parku jechać cały czas trzymając się kanałów po prawej. Nie irytować się na turystów idących środkiem drogi. Powtarzam, nie irytować się na turystów. I próbować nie zabić psów/dzieci/ptaki napataczające się pod koła. Jechać przez park jakieś siedem minut. Wyjechać z parku. Na skrzyżowaniu prosto. Przejechać przez most, starać się nie podnosić siedzenia z siedzenia, pedałować szybciej, nie hiperwentylować. Dalej prosto, przejechać koło placu zabaw. Koło szkoły skręcić w prawo, przejechać przez most i w lewo. Jechać wzdłuż kanału, później jeziora. Podziwiać jezioro, skręcić w prawo, skręcić w lewo. Upewnić się, że nie ma nikogo na drodze i przeciąć ją, by dostać się na ścieżkę rowerową po drugiej stronie. Na rondzie prosto. Jeszcze cztery odcinki. Ostatnia prosta. Dosłownie. Spokojnie masz piętnaście minut. Jak nie masz, to masz kłopoty. Przejechać koło stacji Lelylaan, przejechać pod mostem. Na skrzyżowaniu prosto. Na rondzie prosto. Przejechać przez most. Na skrzyżowaniu prosto. Jeszcze jakieś 400 metrów prosto. Twój punkt docelowy znajduje się po prawej stronie. Skręcić w prawo. Przyczepić rower, bo to, że pod kościołem, nie znaczy, że nie kradną. W końcu to POLSKI kościół (ok, ok, tu to już robię sobie całkowicie jaja). I zachować spokój. To że ty wiesz, że można z ciebie wykręcać, to nie znaczy, że to jest tak oczywiste. Nikt nie widzi, że się pocisz jak... jeszcze nie. I ciesz się tą godziną dziesięć. Bo za godzinę, maraton powrotny.
Gratulacje, właśnie przejechałaś 14,7 km. I najprawdopodobniej nie spaliłaś ani jednej kilokalorii.
Mniej więcej, tak to wygląda każdego tygodnia, pomijając ten, ale o tym nie mam już siły nawet myśleć. Oczywiście czasami pewne komponenty się zmieniają. Raz pada lekki deszcz, raz jest tak zimno, że zamarzają mi ręce, innym razem tak gorąco, że jadę w podkoszulku, a jeszcze jest mi za ciepło, a najgorsza z możliwych opcji to silny wiatr, który praktycznie zatrzymuje twój rower nawet, gdy ty usilnie próbujesz wprawić go w ruch. Ale nie zawsze to tak wyglądało. Teraz znam tą trasę na pamięć, jak wzory skróconego mnożenia, jak wzór na deltę. Obudzisz mnie w nocy, a i tak poprawnie wyrecytuję. Przez jakieś dwa, a może trzy tygodnie, zaraz na początku, gdy jeszcze nie miałam roweru, podróż do kościoła zajmowała mi około godziny i dziesięciu minut. Najpierw musiałam dojść na stację kolejową i zabrać pociąg na stację centralną. Później jechać niezliczoną ilość przystanków tramwajem numer 1 (jakieś 40 minut). I nie były to tanie wycieczki. Płaciłam prawie 10 euro w dwie strony. Pierwszy raz na rowerze też nie był taki prosty. Chyba był to jakiś pierwszy piątek... albo może Środa Popielcowa? Kto to wie? Tak czy siak, oczywiście pogubiłam się kilka razy, kilka razy włączałam Googlemaps i płaciłam krocie za internet. Ale dojechałam. I po tym jednym razie, znałam drogę na pamięć. Czasem naprawdę pamięć fotograficzna się przydaje.
Teraz droga zajmuje mi około 50 minut, od 45 w porywach do godziny... w zależności od wiatru. I nic mnie nie kosztuje prócz wysiłku. Przez te kilka miesięcy wypracowałam swoją małą rutynę. Rower, kościół, Rijks Muzeum i zdjęcia, obiad, blog, leniuchowanie, czasami Skype. I choć przyzwyczaiłam się do tej rutyny, choć w zasadzie lubię tą godzinę pedałowania i całkowitego odmóżdżenia, to tak naprawdę brakuje mi małego kościółka, kolorowej nawy głównej całej w malowidłach, góralskiego zaciągania przy śpiewaniu i sobotniego pokościelnika. Brakuje mi wspólnego obiadu, którego nigdy nie jemy przed pierwszą po południu, mojego pokoju i po prostu rodziny. Tego co znajome. To nie znaczy, że to, co jest tutaj jest gorsze. Jest inne. Ale czegoś tu brakuje. I nie potrafię się tutaj całkowicie odnaleźć.
"Polski" kościół p.w. Zesłania Ducha Świętego w Amsterdamie znajduje się po drugiej stronie miasta. I w rzeczywistości jest holenderski, a tylko wynajmowany przez polską parafię. Jest tylko jedna msza niedzielna o godzinie 12. Druga w piątki o 19. Dwóch księży. Około tysiąca parafian, a może nawet tysiąca rodzin, nie wiem jak to szło.
Dopiero tutaj zaczęłam doceniać wiele aspektów życia w Polsce. Jednym z nich jest życie religijne. Możemy jedynie czuć się niezmiernie szczęśliwi, że praktycznie w każdej nawet najmniejszej miejscowości jest kościół. Że większość kościołów ma kilka mszy świętych, nawet w tygodniu. Że sakramenty święte, są praktycznie na wyciągnięcie ręki. Że kościół zawsze stoi przed nami otworem i możemy w każdej chwili zatrzymać się, wejść i pomodlić. Choćby na minutę.
Wysiłek jaki wkładam każdej niedzieli, by dojechać do kościoła, uświadomił mi, że na co dzień jestem zbyt leniwa, że powinnam bardziej doceniać to, co mam i posiadam. Uświadomił mi, że Polska jest najlepsza, bo jest moja.
Może nie wiem o czym piszę, może jak tylko wrócę do domu o wszystkim zapomnę. Ale może... może i w domu odnajdę swoją drogę do Kościoła.
Przejeżdżając koło Rijks Muzeum |
W Vondelparku - słoneczna sobota około godziny 11:30 = krakowskie aleje w godzinach szczytu |
Jeden z dziesiątek mostów, które przekraczam za każdym razem |
Co ciekawe, krowy są bardzo funkcjonalne. W rzeczywistości to stoliki i siedzenia. |
The perfect spot for a perfect Sunday's day. And reading. And sunbathing. |
<3
OdpowiedzUsuń