#Zakątki Amsterdamu 9: miasto paradoksów
Słownik języka polskiego definiuje paradoks jako "zaskakujące twierdzenie sprzeczne z przyjętą powszechnie opinią, sytuacja pozornie niemożliwa, w której współistnieją dwa wykluczające się fakty". A fakty są takie, że Holandia jest pełna sprzeczności i paradoksów w mojej ocenie.
Pisałam o tym, że sytuacja religii jest tu zawiła. A w zasadzie zawiła, ale bardzo prosta. Kolejny paradoks.
Holandia była krajem chrześcijańskim aż do końca XX wieku, aż do czasów "współczesnych, nowoczesnych, oświeconych". Może nie podróżowałam po całej Europie, ale według mnie jest to jeden z najbardziej laickich krajów w Europie. Czasami wydaje mi się, że tutejsi ludzie nie tylko "nie wierzą w nic", nie tylko nie utożsamiają się z jakąś religią, ale też nie wyznają żadnych wartości, nie mają żadnych standardów i norm. Można wszystko, ale nie można niczego. No właśnie... ile jest prawdziwej wolności w "mieście wolności"? Sytuacja dzisiejsza, tu i teraz, jest jeszcze bardziej zagmatwana niż historia, więc pokrótce powiem wam jak to było z tą historią, z biednym krajem wieśniaków, bez dobrych przywódców, ale pracowitych i religijnych.
Dawno, dawno temu, Holandia była uznawana za najbardziej katolicki kraj Europy. Chrześcijaństwo przyszło przez posługę misjonarzy z Rzymu i tak religia zakorzeniła się w ten kraj i ludzi. W średniowieczu najbardziej kluczowymi ośrodkami katolicyzmu był Utrecht i Maastricht. I od tamtej pory zaczyna wszystko powoli się sypać jak domek z kart. Najpierw przyszedł humanizm, antropocentryzm, Erazm z Rotterdamu i inni mądrzy tamtego świata. Później nastąpił wielki wybuch reformacji. Jeśli humanizm zniszczył dach, to reformacja wybiła wszystkie okna i wywarzyła drzwi. Holendrzy ugięli się pod naporem reformatorskiej papki, luteranizmu, kalwinizmu i niewiele brakowało do kompletnego załamania.
W międzyczasie dzieje się coś dziwnego. Największy paradoks całej historii religii w Niderlandach. W zasadzie wyznawana jest myśl: "wolność wyznań i przekonań", ale tylko w teorii, bo w tym samym kraju i czasie istnieje też inna norma, jeden wielki paradoks. Protestantyzm jest religią dominującą -na papierze-, bo tylko tą religię można wyznawać publicznie (co z tą wolnością wyznania?), a kościół katolicki dalej jest silny i żyje swoim życiem. Tyle tylko, że w ukryciu. Wszyscy wiedzą, że choć zakazana religia, to żyje i ma się dobrze. Wszystko jest bez sensu. Paradoks za paradoksem, których zupełnie nie rozumiem.
Oczywiście są jeszcze fale przybywających migrantów z każdego zakątka świata. Żydzi, Muzułmanie, Buddyści, Hinduiści. Holandia zaczyna zarabiać na swoją głośną nazwę "tolerancyjny kraj, zróżnicowany pod względem pochodzenia, religii i przekonań".
Ostatni cios w religię zadają naziści i sekularyzacja. Mury domu są zburzone. Po chrześcijaństwie, czy to katolicyzmie, czy protestantyzmie, nie ma praktycznie śladów. Jest za to tolerancja, wolność i wolna amerykanka. Ale odważ się być choć trochę "nietolerancyjny", albo mieć nieliberalne poglądy... paradoks? A może po prostu XXI wiek? Wniosek: Holendrzy utracili nie tylko swoją religię, ale też wartości i swoją kulturę. I mówię tu "Holendrzy", bo nadal uważam, że podporą tego kraju są ludzie, którzy przyjechali tu i nie zamierzają się utożsamiać z tym narodem, bo ten naród nie ma swoich norm i zasad.
I jak zawsze wstęp jest dłuższy niż bottom line. Zupełnie przypadkowo natknęłam się na coś niezwykłego. Tutaj w Amsterdamie, pod samym nosem. W dzielnicy paradoksów, znaczy się Czerwonych Latarnii. Kościół "Our Lord at the Attic", obecnie muzeum poświęcone kościołowi na strychu z 1663 roku. Jak mówiłam... katolicyzm nie zaniknął tak po prostu, ludzie, choć w ukryciu, nadal walczyli o swoje i robili swoje. I tak powstało kilkanaście takich perełek w samym Amsterdamie. Domowe wspólnoty, domowe kościoły. Ten w Red Light District zachował się do dziś. Został wybudowany przez bogatego mieszczanina, który poświęcił dla niego 3 kamienice. Muzeum robi wrażenie. Nigdy czegoś podobnego nie widziałam. Ale najdziwniejsze jest to, że... samo muzeum jest jakby muzeum opowiadającym o historii religii w Holandii, o tym czym jest katolicyzm i jak wygląda msza święta. To daje do myślenia. Czy aż tak bardzo dzisiejsza Holandia jest zsekularyzowana?
A na koniec, dlaczego Red Light District jest dziedziną paradoksów? Chyba już o tym kiedyś pisałam. Ale nadal mnie to śmieszy i obrzydza w tym samym czasie. Bo jest to dzielnica religii i domów publicznych, sexshopów, coffeeshopów at once. Przykre? Absurdalne? Nowoczesne? Oceńcie sami.
Holandia była krajem chrześcijańskim aż do końca XX wieku, aż do czasów "współczesnych, nowoczesnych, oświeconych". Może nie podróżowałam po całej Europie, ale według mnie jest to jeden z najbardziej laickich krajów w Europie. Czasami wydaje mi się, że tutejsi ludzie nie tylko "nie wierzą w nic", nie tylko nie utożsamiają się z jakąś religią, ale też nie wyznają żadnych wartości, nie mają żadnych standardów i norm. Można wszystko, ale nie można niczego. No właśnie... ile jest prawdziwej wolności w "mieście wolności"? Sytuacja dzisiejsza, tu i teraz, jest jeszcze bardziej zagmatwana niż historia, więc pokrótce powiem wam jak to było z tą historią, z biednym krajem wieśniaków, bez dobrych przywódców, ale pracowitych i religijnych.
Dawno, dawno temu, Holandia była uznawana za najbardziej katolicki kraj Europy. Chrześcijaństwo przyszło przez posługę misjonarzy z Rzymu i tak religia zakorzeniła się w ten kraj i ludzi. W średniowieczu najbardziej kluczowymi ośrodkami katolicyzmu był Utrecht i Maastricht. I od tamtej pory zaczyna wszystko powoli się sypać jak domek z kart. Najpierw przyszedł humanizm, antropocentryzm, Erazm z Rotterdamu i inni mądrzy tamtego świata. Później nastąpił wielki wybuch reformacji. Jeśli humanizm zniszczył dach, to reformacja wybiła wszystkie okna i wywarzyła drzwi. Holendrzy ugięli się pod naporem reformatorskiej papki, luteranizmu, kalwinizmu i niewiele brakowało do kompletnego załamania.
W międzyczasie dzieje się coś dziwnego. Największy paradoks całej historii religii w Niderlandach. W zasadzie wyznawana jest myśl: "wolność wyznań i przekonań", ale tylko w teorii, bo w tym samym kraju i czasie istnieje też inna norma, jeden wielki paradoks. Protestantyzm jest religią dominującą -na papierze-, bo tylko tą religię można wyznawać publicznie (co z tą wolnością wyznania?), a kościół katolicki dalej jest silny i żyje swoim życiem. Tyle tylko, że w ukryciu. Wszyscy wiedzą, że choć zakazana religia, to żyje i ma się dobrze. Wszystko jest bez sensu. Paradoks za paradoksem, których zupełnie nie rozumiem.
Oczywiście są jeszcze fale przybywających migrantów z każdego zakątka świata. Żydzi, Muzułmanie, Buddyści, Hinduiści. Holandia zaczyna zarabiać na swoją głośną nazwę "tolerancyjny kraj, zróżnicowany pod względem pochodzenia, religii i przekonań".
Ostatni cios w religię zadają naziści i sekularyzacja. Mury domu są zburzone. Po chrześcijaństwie, czy to katolicyzmie, czy protestantyzmie, nie ma praktycznie śladów. Jest za to tolerancja, wolność i wolna amerykanka. Ale odważ się być choć trochę "nietolerancyjny", albo mieć nieliberalne poglądy... paradoks? A może po prostu XXI wiek? Wniosek: Holendrzy utracili nie tylko swoją religię, ale też wartości i swoją kulturę. I mówię tu "Holendrzy", bo nadal uważam, że podporą tego kraju są ludzie, którzy przyjechali tu i nie zamierzają się utożsamiać z tym narodem, bo ten naród nie ma swoich norm i zasad.
I jak zawsze wstęp jest dłuższy niż bottom line. Zupełnie przypadkowo natknęłam się na coś niezwykłego. Tutaj w Amsterdamie, pod samym nosem. W dzielnicy paradoksów, znaczy się Czerwonych Latarnii. Kościół "Our Lord at the Attic", obecnie muzeum poświęcone kościołowi na strychu z 1663 roku. Jak mówiłam... katolicyzm nie zaniknął tak po prostu, ludzie, choć w ukryciu, nadal walczyli o swoje i robili swoje. I tak powstało kilkanaście takich perełek w samym Amsterdamie. Domowe wspólnoty, domowe kościoły. Ten w Red Light District zachował się do dziś. Został wybudowany przez bogatego mieszczanina, który poświęcił dla niego 3 kamienice. Muzeum robi wrażenie. Nigdy czegoś podobnego nie widziałam. Ale najdziwniejsze jest to, że... samo muzeum jest jakby muzeum opowiadającym o historii religii w Holandii, o tym czym jest katolicyzm i jak wygląda msza święta. To daje do myślenia. Czy aż tak bardzo dzisiejsza Holandia jest zsekularyzowana?
A na koniec, dlaczego Red Light District jest dziedziną paradoksów? Chyba już o tym kiedyś pisałam. Ale nadal mnie to śmieszy i obrzydza w tym samym czasie. Bo jest to dzielnica religii i domów publicznych, sexshopów, coffeeshopów at once. Przykre? Absurdalne? Nowoczesne? Oceńcie sami.
Już dawno nie nosiłam takich papuci w żadnym z muzeów :D. |
Pozostałości po pracach konserwacyjnych, pierwotne kolory. |
Komentarze
Prześlij komentarz