A po deszczu przychodzi tęcza
Najpierw miałam w planach napisać kolejny post o "zakątkach Amsterdamu". Ale dzisiejszy dzień nie należy do moich ulubionych, więc stwierdziłam, że się zbuntuję i obojkotuję wstawienie nowego posta. No i teraz ta beznadziejna tęcza...
Cały ten dzień jest do chrzanu. Od rana aż do wieczora. Wszystko się spieprzyło. I nie będę się wdawać w szczegóły i szczególiki na temat mojej praktyki w szkole, czy wczesnego wstawania i witani się z deszczem od rana, bo i po co. Obsesyjne myślenie o tym, co notorycznie mi się nie udaje mi nie pomaga, a nawet pogarsza sprawę. I aż do południa znęcanie się nade mną przez siłę wyższą, jakoś bym zniosła. Ale około czwartej po prostu pękłam, bo było to dla mnie za dużo. Tak to skończyło by się tylko na bólu głowy i zmęczeniu, jakoś bym przebolała i odespała stresy dzisiejszego poranka. Ale najwyraźniej, czasami trzeba dokopać leżącemu.
Pieprzona opona w rowerze.
Moją pierwszą myślą było po prostu olać i jechać dalej. I tak zrobiłam. Po jakimś kilometrze dostałam obsesji i byłam zdeterminowana kolejne 7 kilometrów pchać rower do domu. Po dwóch kilometrach naszła mnie ochota na shake'a, więc miałam jakiś cel i motywację. I w tym momencie zauważyłam sklep z rowerami, gdzie mogłam dopompować koło. Myślałam, że ktoś jeszcze o mnie myśli i może nie jest ze mną tak całkiem źle. To nic że nigdy nie pompowałam opony, że nie wiem jak się to robi. Spróbowałam i jakoś się udało. Myślałam, że jestem uratowana, ale nie miałam większych nadziei, bo podświadomie wiedziałam jak to się skończy. Po 300 metrach zeszłam z roweru i zrezygnowana wróciłam do sklepu. I tam go zostawiłam. Będzie ciekawe zapłacić za naprawę połowę tego, co na niego wydałam. Plus jestem uziemiona do jutra wieczorem. Nici z planów. Zabrałam swój koszyk i swoją dumę, która mi jeszcze pozostała i udałam się na tramwaj. W drodze, gdy tak mi ten pieprzony koszyk ciążył, przypomniałam sobie, że w lodówce mam wino, które zostało mi z wczorajszego obiadu z chłopakami. I pomyślałam sobie, że jak tylko dojdę do mieszkania to dopiję te pół litra i będę się nad sobą użalać. Tylko, że pół litra to i tak za mało, więc nawet się nie pokwapiłam. Doczołgałam się kolejne dwa kilometry do przystanku tramwajowego. I nie zatrzymałam się na pierwszym przystanku, nie, przeszłam się jeszcze dalej. I nie zatrzymałam się w lodziarni, by kupić shake'a. Najwidoczniej ja też lubię kopać leżącego. Szczególnie, gdy to ja leżę.
W przygotowaniu mam dawno odkładane "najgorsze dni z Holandii", największe pechy, które mi się tu przytrafiły. Muszę przemyśleć te tytuły... po tamte dni nie umywają się do dzisiejszego.
Może i po deszczu przychodzi tęcza, albo raczej z deszczem, ale łzy nie odchodzą tak łatwo jak deszcz. To samo tyczy się kijowego humoru i samopoczucia. Odkąd wróciłam z Polski po świętach nie mogę się tego pozbyć. Chcę do domu. A zostało mi jeszcze 48 dni... wiem, skoro zaczęłam odliczać, nie jest dobrze. Nie musicie mi tego mówić.
Nie nie używałam żadnych filtrów. Ale innych trybów już tak. I w zasadzie te bardziej pomarańczowo-różowe zdjęcia oddają bardziej obrazek z mojego okna. |
Komentarze
Prześlij komentarz