#Zakątki Amsterdamu 2: De Papegaai
Miałam dziś zamiar napisać o mojej drodze do kościoła. Miałam zamiar napisać na zapas kilka postów o tym, co działo się wczoraj i przez ten miniony tydzień, bo trochę się tego nazbierało, a nie miałam czasu żeby usiąść i to wszystko zebrać. No właśnie, miałam zamiar, chciałam... Ale czasem to czego chcemy, nie jest tym, co dostajemy.
Miałam na dzisiaj plany... i wszystko poszło się paść.
Po części przez moją nieuwagę, zmęczenie i nieporozumienie, po części dlatego, że jestem najzwyczajniej w świecie głupia. Na to wygląda, skoro nawet nie umiem dobrze zaplanować swojego czasu.
I to by było tyle w tym temacie, ale nie jest, bo nie wierzę w przypadki. Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu, a to, że dzisiaj stało się co się stało też ma na pewno swój powód.
W Środę Popielcową po raz pierwszy pojechałam do polskiego kościoła na rowerze (ale o tym w następnym poście). Więc dzisiaj miałam szlachetny plan i cel. Chciałam pojechać na rowerze do kościoła i iść przed mszą na Gorzkie Żale. Nic skomplikowanego. Proste jak budowa cepa. Droga do kościoła zajmuje jakieś pięćdziesiąt minut, bo to ponad 15 km z mojego akademika. Gorzkie Żale zaczynają się pół godziny przed mszą, czyli o 11:30. W wyniku prostych kalkulacji wynika, że powinnam wyjechać o ok. 10:30, tak żeby mieć jeszcze 10 minut w zapasie.
I tutaj pojawia się haczyk. Nie wiem, czy już tak krucho z moją umiejętnością liczenia po przerwie od matematyki rozszerzonej w liceum. Czy aż tak bardzo zgłupiałam na UP? Nie wiem co się dziś rano stało. Nie mam bladego pojęcia. Wiem, że to tylko i wyłącznie moja wina, ale nadal nie potrafię logicznie tego wytłumaczyć. Godziny mi się najwyraźniej popieprzyły...
Bo punkt 11:22 ja zadowolona ubieram się, święcie przekonana, że w godzinkę dojadę na spokojnie do kościoła. Gdy już miałam wychodzić, coś mnie tknęło... coś było nie tak, no i było BARDZO nie tak. Może moja podświadomość zaapelowała do mózgu, albo w końcu się wybudziłam z resztek snu. Ale już po kilku sekundach wiedziałam, że pomyliłam godziny. Gdy zobaczyłam na zegarze, że jest prawie wpół do dwunastej, myślałam, że mnie coś trafi. O tej godzinie to ja powinnam być już w kościele, a nie wychodzić z domu! Nie było nawet opcji, żeby popędzić na pociąg, bo i tak bym nie zdążyła na mszę w pół godziny (żeby przejechać na drugi koniec Amsterdamu musiałabym mieć około godziny). I zaczęła się panika.
W rezultacie wyszłam o 11:30, zdeterminowana, wściekła na samą siebie i zrezygnowana. W internecie znalazłam, że w jednym z kościołów rzymsko-katolickich w centrum jest msza o 12:15, więc była szansa, że się nie spóźnię.
Jeszcze nigdy nie jechałam tak szybko na rowerze. Pomimo bólu w udach i łydkach. Pomimo wiatru, który (tak nadal piździ niemiłosiernie) zawsze wieje prosto w ciebie i utrudnia jazdę. Pomimo głupich turystów, którzy nie umieją się nauczyć, że chodzi się po chodnikach. I pomimo czerwonych świateł! (Nawet nie wiecie jak może być irytujące czerwone światło, gdy walczysz o życie, chcesz zdążyć, a postanowiłeś sobie, że już więcej nie będziesz łamał przepisów ruchu drogowego!!!)
W rezultacie dojechałam pięć minut przed czasem. Nie wiem jakim cudem, ale nie kwestionuję tego. Byłam zgrzana, mokra i wyczerpana. I myślałam, że się poryczę. Długo nie musiałam jednak na to czekać...
"De Papegaai", czyli kościół rzymsko-katolicki pw. św. Piotra i Pawła, jest małym kościółkiem na jednej z ruchliwych uliczek odchodzących od Placu Dam, wciśniętym pomiędzy kamienice ze sklepami odzieżowymi i spożywczymi. Łatwo go nie zauważyć, ominąć, bo wejście jest małe i wąskie, a neony takich sklepów jak Mango i Forever21 skutecznie odwracają od niego uwagę. Otwarty został w 1672 roku, a jego historia jest dość ciekawa.
"De Papegaai", jak łatwo się domyślić, znaczy "papuga". W czasie, gdy w Holandii panowała reformacja, a kościoły katolickie były niszczone, katolicy prześladowani, kościół św. Piotra i Pawła nadal funkcjonował jako kościół rzymsko-katolicki, ale w ukryciu. Kościół skryty był w ogrodzie, za zwykłą fasadą kamienicy mieszkalnej, należącej do człowieka, który zajmował się sprzedażą ptaków, w tym papug. Dlatego do dziś na fasadzie wejścia do kościoła, widnieje rzeźba papugi. Ale nie tylko, bo w środku można także odnaleźć akcenty dawnej historii np. żyrandol z papugą.
Kościółek jest malutki, dość ciemny, ale wewnątrz jest bardzo przyjemnie i cicho, bo zupełnie nie słychać zgiełku, który panuje na ulicy. Nie jestem specjalistką od architektury i sztuki, więc poprawcie mnie jeśli się mylę, ale wydaje mi się, że wystrój kościoła jest charakterystyczny dla neogotyku. Nie będę wam dużo opowiadać, zobaczcie sami zdjęcia.
Oczywiście o polskiej mszy mogłam zapomnieć, ale przecież mi się udało. Byłam na mszy (prowadzonej częściowo w łacinie, częściowo po angielsku). I mogłam odetchnąć trochę głębiej, przez jedną godzinę mogłam przestać myśleć o tym jak bardzo jestem beznadziejna, nic mi się nie udaje i wszystko psuję. Przez jedną godzinę mogłam sobie pozwolić na udawanie. I chociaż jak zwykle msza dała mi wewnętrzny spokój, napełnienie Duchem Świętym itd., itd., to wiem, że raczej nie wrócę tam na mszę, no chyba, że będę musiała. Nawet nie wiecie jakimi jesteśmy szczęściarzami w Polsce. Gdzie wiara jest czymś naturalnym i normalnym, gdzie nie boimy się powiedzieć "Jestem Chrześcijaninem", gdzie w każdy dzień tygodnia kościół stoi otworem, gdzie w niedzielę jest przynajmniej jedna msza. Ja po miesiącu wiem, że nie doceniałam tego co miałam - i o tym będę chciała wam opowiedzieć w kolejnym poście.
Czego się dziś nauczyłam? Że nastawię budzik na wszystkie przyszłe niedziele na 8 rano, żeby się obudzić, a kolejny, na to, żeby o dobrej porze wyjść z domu.
Spokojnego niedzielnego wieczoru...
Komentarze
Prześlij komentarz