Podróż, a nie destynacja?

Wiecie, co? Tak na prawdę pewnie nie powinnam relacjonować tego dnia. Nie powinnam go opisywać. Dzielić się nim. To, co powinnam zrobić, to szczelnie zamknąć wspomnienia z tego dnia w puszce, w której by nie uciekły i nie wyblakły. Powinnam zachować je dla siebie.
Ale nie zrobię tego. Postaram się przynajmniej opowiedzieć, najbardziej bezosobowo jak się da, o tym, co robiłam wczoraj.
Jest takie powiedzenie, które mówi, że czasem ważniejsza jest podróż, sposób w jaki zmierza się w dane miejsce, sposób osiągnięcia celu, a nie sam cel i destynacja. I w zasadzie zawsze się z tym zgadzałam. Lecz nie tym razem.
Tym razem, cel sam w sobie był piękny. I nie mówię tu tylko o tej jednej małej wycieczce do Rotterdamu. Mówię, o mojej podróży tutaj, o tym, dlaczego tu jestem. Tu czyli w Holandii.
Kilka osób wie, jak bardzo zmagałam się z końcową decyzją. Jechać? Nie jechać? Po co mi to? Po co komplikować sobie życie? Po co tyle tego wszystkiego załatwiać, wypełniać papiery, starać się i jeszcze na koniec finansowo zbankrutować? Gdy we wrześniu 2016 roku miałam podjąć tą ostateczną decyzję, nie miałam zielonego pojęcia co zrobić. A odpowiedź nie przyszła nieoczekiwanie jak grom z jasnego nieba przy dźwiękach harf i śpiewu aniołów... Nie. To był bardzo powolny, bardzo bolesny proces. Podróż, którą musiałam odbyć, żeby być tu teraz, była długa, a bagaż ciężki. Ale destynacja? Wystarczy jeden dzień, żeby zmienić zdanie. A rozczarowanie i wszystkie regrets, które miałam, nagle przyćmiewa jeden krótki dzień. Szczęśliwy, ciepły dzień. I zaczynam przypominać sobie, dlaczego jednak wypełniłam wszystkie papiery aplikacyjne, dlaczego wysłałam masę maili i tyle się natrudziłam. Przypominam sobie po co były te wszystkie wylane łzy i pot.
Chyba większość z was, a przynajmniej ta większość, która mnie osobiście zna, wie, jaki był powód, dla którego pojechałam wczoraj do Rotterdamu. Przyczyna całego zamieszania jest o głowę wyższa ode mnie, płci męskiej i bardzo holenderska. A mowa tu oczywiście o Aronie.
W zasadzie cała nasza wspólna historia okraszona jest wieloma anegdotami i "dramatami". I do dzisiaj zastanawiam się jak to się stało, że staliśmy się tak bliscy sobie, że się zaprzyjaźniliśmy. Do dzisiaj się dziwię. Bo historia, którą mamy, to trochę zakręcona i niesztampowa historia. Dziwię się też, choć jestem za to niezmiernie wdzięczna, że nasza przyjaźń przetrwała pięć lat, oparta wyłącznie na słownym kontakcie, na niezliczonej ilości wiadomości, które wymieniliśmy. Jest coś w tym niesamowitego, coś czego zupełnie nie rozumiem, ale nie będę tego kwestionować.
Wydawać by się mogło, że gdy widzi się osobę, z którą nie miało się kontaktu face to face przez pięć lat, powinno się czuć tak jakby widziało się starego, dawnego przyjaciela. A ja czułam zupełnie co innego. Jakbym po prostu umówiła się z moimi przyjaciółkami na kawę, jakbym chciała porozmawiać z kimś bliskim, jakbym przebywała z członkami mojej rodziny. Jakby był to naturalny porządek rzeczy. Czułam się po prostu normalnie, swobodnie i mogłam być sobą.
Wiem, że miało być o wycieczce do Rotterdamu. Miało być bezosobowo i zupełnie nie refleksyjnie. Miało być. Ale czasem wychodzi inaczej. I ja już na to nic nie poradzę. Ale będzie też o samym Rotterdamie, bo miasto jest równie urzekające jak Amsterdam i ma wiele do zaoferowania. Więc obiecuję, że będziecie na bieżąco.
PS. Czasami sama podróż jest już na tyle ciekawa i pociągająca, że cel wydaje się blednąć w jej światle. Ale czasami, tylko czasami, gdy droga usiana jest przeszkodami i trudno przezwyciężyć wszystkie przeciwności losu, potrafimy docenić jeszcze bardziej to, co czeka na nas na jej końcu. I właśnie wtedy, jedyne co nam pozostaje to cieszyć się z tego jednego momentu, który szybko przeradza się w kolejną drogę i kolejną podróż.
Komentarze
Prześlij komentarz