Z wizytą w Rotterdamie

Obiecałam, więc dotrzymuję obietnicy. Dzisiaj będzie trochę o Rotterdamie.
Jeśli miałabym Rotterdam porównywać do czegoś, to porównałabym go do Warszawy. I zawsze to mówię. Amsterdam ze swoją historią, architekturą i ogólną atmosferą, przypomina nasz Kraków, gdy Rotterdam jest bardziej podobny do stolicy Polski. Nowoczesny. Zbombardowany podczas drugiej wojny światowej. Otwarty bardziej na mieszkańców niż turystów. Centrum wszystkich nowinek technologicznych i dużych korporacji. Rotterdam jest po prostu modernistycznym, klasycznym europejskim miastem. I jeśli mam być szczera, spodobał mi się w równie dużej mierze jak Amsterdam. I w zasadzie mogłabym wyobrazić sobie życie w Rotterdamie. Bo jest mniej zatłoczony od Amsterdamu, trochę spokojniejszy, jest trochę bardziej jak miasto, w którym można mieszkać. Bo umówmy się, w Amsterdamie nikt nie chce mieszkać na stałe. Wszyscy uciekają na przedmieścia, gdzie turyści już nie docierają. A! Jeszcze jedna zaleta Rotterdamu o której bym zapomniała. Nie czuć trawki na każdym rogu! Wielki plus, oj wielki.
Nie ma to jak bycie oprowadzanym po mieście przez kogoś, kto dobrze zna miasto. Więc nie tylko zobaczyłam klasyczne turystyczne atrakcje, ale też zakątki prawdziwego Rotterdamu, w którym żyją Holendrzy.
Oczywiście zaczęliśmy od czegoś bardziej oklepanego jak od głównego placu, czyli czymś w rodzaju rynku, pasażu sklepowego i City Hallu (urzędu miasta). Na rynku głównym - w zasadzie nie jestem pewna, czy można tak nazwać ten plac, ale co tam - pierwszym naszym przystankiem były Stroopwafle! Świeże i jeszcze ciepłe. Pachnące karmelem, masłem i cynamonem, dokładnie takie jak je razem z Aronem uwielbiamy. No i oczywiście były z Goudy, więc nie można o nich powiedzieć ani jednego złego słowa. A gdy już uzupełniliśmy braki cukrowe we krwi, stwierdziliśmy, że czemu nie przejechać się na kole młyńskim. W zasadzie było całkiem zabawnie. Może nie było to London Eye, ale widoki z samej góry były niczego sobie. I w taki sposób mogłam zobaczyć Euromast Tower (taka wysoka biała iglica) i Erasmus Brug (most Erazma z Rotterdamu).
Markthal
Na placu mieliśmy jeszcze dwa przystanki. Pierwszym był Markthal (hala targowa), a drugim Kubuswoningen (domki w kształcie kostki?). Zarówno pierwszy, jak i drugi budynek był imponujący pod względem architektonicznym i niezwykły na swój sposób. Hala targowa ma dwie funkcje. Z jednej strony, można wynajmować tam apartamenty, a z drugiej strony, w środku, znajdują się stanowiska z ekskluzywnymi straganami. Ceny są horrendalnie wysokie, ale jak kogoś stać, to czemu nie? Domy-kubiki są ciekawe na wiele sposobów. Po pierwsze, sprawiają wrażenie, że nie da się tam mieszkać, bo jak można mieszkać w sześcianie odwróconym pod dziwnym kątem? A po drugie, jednak są zamieszkiwane, a wnętrze takiego jednego domku jest niezwykle sprytnie wyposażone i zagospodarowane. Osobiście moją ulubioną częścią mieszkania w kubiku, byłaby weranda na samej górze.
W samym ścisłym centrum, spędziliśmy jeszcze trochę czasu na spacer nad rzeką, Surinamskie jedzenie (całkiem smaczne!) i po prostu na szwędanie się po bocznych uliczkach. I dzięki temu dowiedziałam się, gdzie jest katolicki kościół, do którego okazjonalnie, czyli od święta, chodzi Aron, albo o tym, gdzie znajduje się jego siedziba studenckiego stowarzyszenia.
Czego wam jeszcze zapomniałam dodać, to warunków pogodowych. Bo w tamten poniedziałek pogoda zaskoczyła chyba wszystkich. Ja spodziewałam się kolejnego słonecznego dnia, ale jednak wietrznego i zimnego. A dostałam cały dzień w słońcu i prawie dwadzieścia stopni na plusie. Zero wiatru. Przejrzyste niebo. I zapach rześkiego, lekko wilgotnego powietrza. Nie mogłabym wyobrazić sobie lepszego dnia na wycieczkę. Praktycznie 80 % dnia spędziłam na świeżym powietrzu. I po raz pierwszy od przyjazdu tutaj, mogłam sciągnąć kurtkę.
Mogłabym opowiadać o tym dniu bez końca. I pewnie niektórzy z was dostaną jeszcze kilka "próbek" tego dnia, gdy już wrócę do kraju. Ale nie będę tutaj opowiadać o wszystkim, co robiliśmy, bo potrzeba by było kolejnej godziny na spisanie tego wszystkiego. Jednakże jest jeszcze jedna mała część, która niezmiernie mi się podobała, a którą mogę się podzielić.
Aron zabrał mnie nad jezioro, które dosłownie ma pod nosem, czyli 3 minuty na rowerze od swojego mieszkania. Kralingse Bos to dość spore jezioro otoczone lasem. I w dniu takim jak tamten, nie pozostało nam nic innego jak byczyć się na zielonej trawce i cieszyć się słońcem. Trochę mu zazdroszczę tego jeziora. Sama chętnie mogłabym przetransportować je do Pyzówki!
Central Station
City Hall 
Podobno "najpiękniejszy McDonald" na całym świecie
Widok z koła młyńskiego na Rotterdam
Plac główny otaczają dziwaczne i intrygujące budynki
Sklepienie Markthalu (te okienka to okna apartamentów!)
Kubuswoningen
Surinamska kanapka z ostrym kurczakiem
Kampus Erasmus University
Czas na piknik!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rowery i ruch drogowy w Holandii

The green bench - śladami The Fault in Our Stars

Podwodny tunel i kolejny most - Antwerpia cz. 3