"The Secret Annex"

Rodzice często opowiadali mi o kolejkach przed sklepami w czasie komuny, gdy stało się po coś, cokolwiek, tak naprawdę nie wiedząc po co, bo nie wiadomo było co ty razem "rzucą", w nadziei, że cokolwiek uda się kupić po godzinach wyczekiwania.
Chyba po raz pierwszy właśnie wczoraj tak się czułam. Czekając w dwugodzinnej kolejce na przenikliwym chłodzie Amsterdamu, w mżawce, nie wiedząc za czym dokładnie stoję i czy jest jakikolwiek sens, by dalej tam stać i trzymać swoje miejsce. Dwugodzinne oczekiwanie dla jednogodzinnego zwiedzania. Ja miałam to szczęście, że moi "sąsiedzi" (para Austryjaków i holenderska mama z synem) byli zabawni i ten czas spędziliśmy na przyjemnym gawędzeniu i marzeniu o gorącej czekoladzie.
Kiedyś wspomniałam w jednym z postów, że Amsterdam i Holandia w ogóle, kojarzą mi się z "The fault in our stars" (Gwiazd naszych wina) autorstwa Johna Greena - kto nie czytał, ten żałuje, ale jest też niesamowita ekranizacja książki, którą też gorąco polecam. Gdy przyjechałam do Amsterdamu po raz drugi nie miałam planu na zwiedzanie, ale w mojej głowie została jedna rzecz. Chciałam zobaczyć wszystkie miejsca o których Green pisał w swojej książce. I nadal chcę. Po wczorajszej eskapadzie mogę odhaczyć jedno z takich miejsc.
Jedną z najbardziej epickich i kluczowych dla książki momentów była wycieczka Hazel i Gus'a do muzeum Anny Frank. Powiem wam coś... ani książka, ani film nie oddają rzeczywistości. W filmie Hazel po prostu wchodzi do muzeum jak do swojego domu. Nikt nie wspomina o prawie półkilometrowej - nie żartuję -  kolejce. Tak jest codziennie. Przed muzeum, codziennie formuje się kolejka złożona z ludzi każdej narodowości i każdy odczekuje swoje dwie lub nawet trzy godziny. I tak od 3:30 do 9 wieczór. Oczywiście jest haczyk. Bilety można zamówić online za specjalną cenę i ominąć kolejkę (od 9 rano do 3:30 po południu), ale trzeba to zrobić z przynajmniej dwumiesięcznym  wyprzedzeniem.

Wiecie co? Jest coś w tym, że po tak długim oczekiwaniu osiągnięcie celu smakuje lepiej. Wystałam swoje i mogłam wejść. A było warto. Nie będę wam opowiadać historii Anny Frank i jej rodziny, która musiała się ukrywać w czasie wojny, o ludziach, którzy im pomogli, a potem zdradzili, ani o jej dzienniczku. No bo właśnie, o tym można przeczytać w jej dzienniku "The secret annex". Chciałabym wam za to powiedzieć coś, co zauważył też John Green. Wszyscy mówią o dziewczynce, która opisała życie w ukryciu, która była ofiarą holocaustu. Jest znana na całym świecie, czczona jak święta... a co z tymi, którzy nie mieli tyle szczęścia by przedłużyć swoje życie o te kilka lat w tamtym czasie? Co o setkach tysięcy innych anonimowych Ann Frank? O nich się nie mówi, oni nikogo nie obchodzą i są przez nas zapomniani.

Takie muzeum Anny Frank to żaden Auschwitz. To tylko kilka pokoi. Na tyle dużych, przytulnych i bezpiecznych, by ukryć kilka rodzin. A to, co zawsze dotykało mnie najbardziej w Oświęcimiu to setki butów. I wśród nich te małe... kolorowe dziecięce buciki. Kto pamięta właśnie o nich?

"The book was turned to the page with Anne Frank's name, but what got me about it was the fact that right beneath her name there were four Aron Franks. FOUR. Four Aron Franks without museums, without historical markers, without anyone to mourn them. I silently resolved to remember and pray for the four Aron Franks as long as I was around.”

Dom, za którym znajdował się niewidoczny z zewnątrz aneks, w którym ukrywała się rodzina Frank
Kolejka 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rowery i ruch drogowy w Holandii

The green bench - śladami The Fault in Our Stars

Podwodny tunel i kolejny most - Antwerpia cz. 3