The bride
"De brug" po holendersku to najzwyczajniej w świecie "most".
Z architektonicznego punktu widzenia most jest budowlą, która łączy przeciwne końce. Alicja wymyśliłaby pewnie jakąś lepszą definicję, ale może nikt nie będzie się czepiał tej.
W literaturze most może symbolizować połączenie dwóch światów, czy połączenie w czasie i przestrzeni - tak, sprawdziłam w słowniku symboli literackich, nie wciskałabym wam przecież kitu. Ale most to także metafora ludzkiego życia... czekamy tylko na to, aby dojść do końca, na drugi brzeg i nie wiemy co się później wydarzy. W sensie po śmierci. Możemy się tylko domyślać. Ok,ok, ale ja dziś nie o tym.
Mosty. W Amsterdamie jest ich od groma, i co się dziwić, jeśli całe miasto jest utkane kanałami. A dokładniej mówiąc, jest ich 1 753 - jeśli wierzyć przewodnikom. Jedne się otwierają, inne nie. Jedne są metalowej konstrukcji, inne częściowo kamienne. Jedne bardziej atrakcyjne turystycznie od drugich. Jest Niebieski Most (Blawburg), jest Chudy Most (Magere Brug), jest Most Piętnastu Mostów, pewnie znajdzie się też jakiś most zakochanych... Ale nikt nie zna mostu Odebrug. "Mojego" mostu.
Odebrug nie wyróżnia się niczym szczególnym od swojej mostowej rodzinki. Jest mostem łukowym, łączy jeden brzeg kanału z drugim, znajduje się blisko dworca centralnego i stosunkowo jest młodziakiem, bo został otwarty w 2011 roku. Tylko dwa lata wcześniej od tego jak po raz pierwszy postawiłam na nim swoje stopy.
Pewnie zastanawiacie się dlaczego w ogóle mówię o moście. Skąd fascynacja jakimś zwykłym nieciekawym mostem? Coż to raczej sentyment niż obsesja, czy fascynacja. Mam sentyment do tego mostu, dlatego że wszystko się od niego zaczęło. Moja przygoda zaczyna się na moście Odebrug.

W 2013 roku brałam udział w wymianie szkolnej ze szkołą w Holandii, mówiąc dokładniej z Goudy. Moją partnerkę - Olgę - poznałam jakieś dwa miesiące wcześniej w Polsce. Później w kwietniu to nasze liceum wyjechało na cały tydzień do miasta najsmaczniejszego sera na świecie. W Goudzie poznałam nie tylko rodzinę Olgi, ale także jej przyjaciół. A w tym, poznałam jej najlepszego przyjaciela Arona. I jeszcze wtedy nie spodziewałam się, ba! nawet nie przeszło mi to przez myśl, że zostanie on także moim przyjacielem.
Historia jest prosta i nawet zabawna. Postaram się najkrócej jak potrafię.
Na wycieczkę do Amsterdamu pojechaliśmy ogromnym dwupiętrowym autokarem. Banda licealistów z Polski, Włoch (druga wymiana z Holendrami oprócz naszego liceum) i jeszcze więcej Holendrów. Nie będę opowiadać o szczegółach samej wycieczki, ale chciałabym przybliżyć wam największą anegdotę z całej mojej przygody w kraju tulipanów.
Jako że nie jestem najbardziej towarzyską osobą na świecie i jako że wtedy byłam pierwszoklasistką, a większość Polaków była ode mnie starsza, to nie trzymałam się z "moimi", a z Holendrami. I tu punkt dla mnie. Po masie zorganizowanych atrakcji w Amsterdamie, nasi nauczyciele dali nam trochę wolnego czasu na samodzielne eksplorowanie miasta, a raczej na zaopatrzenie się w pamiątki za "one euro!". Podzieliliśmy się na mniejsze grupy i przez około godzinę lub dwie, mogliśmy robić dosłownie co nam się żywnie podobało. Miejscem spotkania miał być plac Dam. Moja grupa liczyła pięć osób. Z czego cztery osoby były rodowitymi Holendrami. A więc ja, Olga, Aron i dwójka ich przyjaciół. Plan był taki by pójść na kawę do Starbucks'a - wtedy miałam małą obsesję na punkcie ich kawy, cóż nadal trochę mam, ale kto może mi się dziwić. Więc poszliśmy do najbliższej kawiarni (wtedy i teraz najbliższy Starbucks od placu Dam mieści się w jakimś budynku biurowym niedaleko dworca). Trasa banalna jak budowa cepa. Prosto i jeden skręt w prawo. Doszliśmy do kawiarni, zamówiliśmy kawę, no ok oni zamówili, a ja jako, że byłam ostatnia i kupiłam coś wymyślnego, musiałam czekać trochę dłużej. Więc dla dobra ogółu uzgodniliśmy, że oni zaklepią stolik na zewnątrz, a ja do nich dołączę. I w tym momencie sytuacja wygląda tak: ja mam kawę w ręce i wychodzę na zewnątrz... a ich tam nie ma.
Tak, zgubiłam się w Amsterdamie. I to w Starbucksie. Nie pytajcie mnie jak to się stało, ja do tej pory się zastanawiam i nigdy nie doszłam do jednomyślnej odpowiedzi. Ale dobrze, że stało się tak, jak się stało. Bo dzięki temu... zyskałam przyjaciela.
Gdy pierwszy szok i niedowierzanie minęły, zaczęłam się lekko denerwować. Byłam w obcym mieście pełnym turystów, a moja tak zwana grupa przyjaciół mnie zostawiła samą na pastwę losu. Myślałam, że to nie dzieje się na prawdę. Myślałam, że Olga choć trochę mnie lubi. Ale fakty były jakie były. Zostawili mnie. I jak dobrze że kupiłam kawę na wynos, bo inaczej nie dość, że zostałabym sama to jeszcze bez kawy.
Szok, niedowierzanie, zdenerwowanie, stres... chyba nie było paniki. Jestem wzrokowcem, więc zapamiętałam trasę i do punktu spotkania mogłam dojść sama. Przetworzenie wszystkich emocji i informacji zajęło mi jakieś 5 minut. Najpierw pomyślałam o tym, żeby zadzwonić do Olgi. Ślepa uliczka, nie miałam włączonego roamingu, więc na nic mi był jej numer telefonu. Później zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu za jeszcze jedną iskierką nadziei. A nóż oni gdzieś tu byli, to ja po prostu nie umiałam ich znaleźć. A potem zaczęłam iść przed siebie.
By dojść do głównej ulicy, trzeba przejść przez most. Przez Odebrug. Nie wiem co mnie tknęło w tamtym momencie, nie wiem co poczułam, czy o czymś pomyślałam, ale w połowie mostu odwróciłam się w stronę budynku, w którym mieścił się Starbucks. I w tym momencie, jak w scenie z hollywoodzkiego filmu, z budynku wyszedł Aron. Gdy tylko oboje się zauważyliśmy, on zaczął do mnie wołać i machać zamaszyście ramionami, a ja myślałam, że popłaczę się ze szczęścia.
Czasami potrzebujemy się pogubić, by coś odnaleźć. Ja na moście w Amsterdamie odnalazłam przyjaźń.
Oczywiście okazało się, że tak na prawdę nikt mnie nie zostawił, tylko to ja jestem blondynką numer jeden w historii wszechświata. Na zewnątrz było wietrzno i zimno, dlatego Holendrzy schowali się w środku, a ja jak na idiotkę przystało, nie zauważyłam ich w kawiarni. Od tego pamiętnego dnia w Amsterdamie nasza paczka spędzała ze sobą jeszcze więcej czasu, Aronowi poczucie winy "że mnie zgubił" pozostanie na jeszcze długo, a ja... ja jestem tutaj. Znów na tym samym moście. I zastanawiam się jak by to było, gdybym pewnego kwietniowego popołudnia zamówiła zwykłe latte i nigdy się nie zgubiła.
Komentarze
Prześlij komentarz