Mój... czwarty rower w życiu
Pamiętam dokładnie kiedy nauczyłam się jeździć na rowerze. Pamiętam to, bo wszyscy w moim wieku umieli już jeździć na rowerze, a ja wciąż nie. Miałam jakieś 7 lat i bawiłam się z moimi kuzynami i kuzynkami na ich podwórku. Ja jako, że nie umiałam jeździć na rowerze, nie posiadałam swojego własnego pojazdu dwukołowego, ale pożyczyłam jeden od kuzynek. I tak próbowałam, metodą prób i upadków, utrzymać się na rowerze i przejechać choć mały kawałek na tyłach kamienicy w Nowym Targu. I w końcu się nauczyłam. Ale szczerze, nigdy później nie ciągnęło mnie do tego sportu - bo mnie, do żadnego sportu nie ciągnie.
Mój pierwszy rower był kolorowy i miał dodatkowe dwa kółka po bokach. Drugi był mi dany w spadku po starszym rodzeństwie. Podobno przywiozła go mama z bratem aż z Wenecji. Więc nie była to damka, ale uwielbiałam go. A potem go totalnie popsułam. W gimnazjum nauczyciele mieli ten beznadziejny pomysł, żeby czwarta godzina wychowania fizycznego była obowiązkowym fakultetem, więc musieliśmy wybrać sami, na co chcielibyśmy uczęszczać. W pierwszej klasie wybrałam sekcję rowerową. Nie potrwało to długo, bo zaraz po rozpoczęciu roku szkolnego miałam mini wypadek na zajęciach i skasowałam mój rower. Więc poprosiłam rodziców o nowy. Kupiliśmy wypasiony rower podobny do typowego Holendra, koszyka tylko brakowało. Ten był moim trzecim rowerem. I dalej w zasadzie jest. Z sekcji szybko zrezygnowałam, bo nie nadawałam się do kolarstwa, a z roweru korzystałam raczej sporadycznie.
Przyjeżdżając do Holandii, liczyłam się z tym, że będę musiała poruszać się, w większości przypadków, na rowerze. I myślałam, że będzie mnie to wykańczać. Ale tak nie jest! Polskie drogi, to nie holenderskie ścieżki rowerowe. Dodatkowo pomaga fakt, że Holandia jest płaska jak naleśnik. I jeździ się tu z przyjemnością, choć z konieczności.
Tak więc, dwa tygodnie temu, kupiłam swój czwarty w życiu rower.
Wydaje mi się, że trochę przepłaciłam, bo dobrego starego Holendra, takiego "babcinego", można kupić z ręki do ręki za ok 50-60 euro. Ja za swój dałam 80. A konkretniej 83,80. Ale nie żałuję. Bo mój rower ma to, co zawsze chciałam, żeby rower miał - koszyk! Co jest chyba najważniejsze, gdy kupujemy rower w Holandii, to to, czy sprzedający da nam jakiegoś rodzaju łańcuch lub zamek na tylne koło. I także zapewnienie, choć w większości przypadków kłamliwe, że rower nie był kradziony. Kolor też gra swoją rolę. Im bardziej pospolity rower, im czarniejsza farba, tym większe prawdopodobieństwo, że po tygodniu będziemy mogli tylko ten rower wspominać w pamięci. Czytaj: kolorowych i "wieśniackich" rowerów nie kradną.
Dlatego mój rower: jest złoty, ma zamek i łańcuch, koszyk, który przydaje się na zakupach, jest trochę zardzewiały, ma światełka i odstrasza wszystkich potencjalnych złodziei. Ale przede wszystkim, jest niezwykle wygodny i szybki. Jeśli po pół roku, nie będę tylko w posiadaniu jego pamiątkowego zdjęcia i uda mi się go sprzedać za dobrą cenę, to będę uważać ten zakup za udany!
Uwaga (rasistowska, chyba, raczej tak, na pewno) anegdotka (czytasz na własną odpowiedzialność):
Gdyby kogoś interesowało jak kupiłam rower i dlaczego za tak śmieszną cenę... Rower kupiłam na jednej z grup facebook'owych. Poprosiłam o ofertę i zdjęcia. Dostałam. Uzgodniliśmy cenę (80 euro). Umówiliśmy się w miejscu publicznym, rano, dość bezpiecznie mówiąc w skrócie. Ale tak, czy siak czułam się nieco niepewnie i śmiesznie. Jakbym szła na randkę z portalu randkowego, w dodatku w ciemno. Bo nie znałam imienia gościa, który chciał mi rower sprzedać, ba nawet nie wiedziałam jak wygląda, bo jego zdjęcie profilowe przedstawiało parę białych nastolatków ściskających się - ona z rakiem, o szczegóły nie pytajcie. W dzień, w który miałam odebrać rower, a w zasadzie go przetestować, choć byłam już w punkcie desperacji (kupić cokolwiek i mieć to z głowy), zaczął padać śnieg i było przeraźliwie zimno. Więc dzień nie zaczął się dla mnie zbyt przyjemnie, ale o tym pechowym dniu jeszcze wam kiedyś opowiem. Tak, czy siak, przyszłam na umówione miejsce. Czekam. Czekam. A tam przyjeżdża na rowerze - złotym, choć zdjęcia wskazywałyby na to, że będzie to pomarańczowy rower, ale mniejsza już o to - no właśnie, kto przyjeżdża? Murzyn. W sensie czarnoskóry mężczyzna. O kurczę... chyba jeszcze bardziej się pogrążam. BTW Nie jestem rasistką. Ale oceńcie to sami. Ok, wracając do kupna roweru. Gościu mówi, że koszyk nie ten sam, bo tamten był rozwalony, że rower ma zamek i że ma światełka. No i super. Rower na prawdę w porządku. Tylko, że zdjęcia zrobione jakieś wieki temu. Ale nie to nawet jest najgorsze. Najgorsze jest to, jak łatwo mną zmanipulować i zabrać na litość. Przychodzi kwestia zapłaty. No to ja mówię: "Umawialiśmy się na 80 euro, prawda?". A Murzyn (wybaczcie, ale imienia nie znam!): "No wiem, ale jeśli mam być szczery, to wymieniłem srutututu blablabla i teraz chcę 90". Moja mina musiała wyrażać coś pomiędzy: głębokim WTF, a "Dlaczego ja?". Szczerze, ok, półszczerze, powiedziałam mu, że mam tylko 80, bo tak uzgodniliśmy. A on wtedy! "No to może być 85, bo za coś muszę wrócić do domu, to 5 euro będzie na autobus". Widzicie jak bardzo nasze wychowanie i stereotypowe patrzenie na świat na nas wpływa? Gdyby to był młody biały chłopak, pewnie bym się nie zgodziła. Umowa to umowa. Naciskałabym bardziej na 80 euro i nie pozwoliłabym sobie na emocjonalny szantaż. Ale mając w głowie obraz płaczącego wygłodzonego małego Murzynka... Przetrzepałam portfel i dałam gościowi wszystkie moje drobne. 3,80 euro...
Komentarze
Prześlij komentarz