Wiatraki, rowery, TFIOS, czyli Holandia w skrócie i co ja tu tak naprawdę robię
Chyba od tego posta powinnam zacząć. Ale, że jestem chaotyczna na swój sposób, to też ten blog będzie bardzo chaotyczny i nic na to nie poradzę.
Co ja w ogóle robię w Amsterdamie? Czemu Holandia? Czemu Erasmus? Po co mi to było?
Sama się teraz zastanawiam po co mi to było. Jak na ironię losu... Ale o tym innym razem.
Wielmożni uczeni mówią, że kultura jest jak cebula - wiem śmieszne porównanie, ale w zasadzie adekwatne. Składa się z warstw (czyli, że nie tylko ogry mają warstwy). Pierwszą z nich są artefakty. Wytwory rąk ludzkich, które są widzialne, dostrzegalne przy pierwszym kontakcie z osobą lub nieznanym krajem. Wygląd osoby, strój, cechy osobnicze, jedzenie, architektura, książki, język... wszystko to, co łatwo jest nam empirycznie wychwycić. Druga warstwa jest bardziej złożona. Są nią normy i wartości, czyli niepisane, umowne, ale także spisane standardy pożądanego myślenia i zachowania, w danej kulturze. By zrozumieć i dostrzec panujące w danej grupie zasady i wartości, trzeba poświęcić więcej czasu na eksplorację tej grupy. Normy i wartości, przeciwnie do artefaktów, nie są widzialne. Trzecia warstwa, skryta najgłębiej w tej metaforycznej cebuli, jest najbardziej złożona i najtrudniej ją ująć czysto empirycznie. Jest nią "basic assumptions", z braku lepszego tłumaczenia nazwiemy ją po prostu "podstawowymi założeniami o danej kulturze". Te podstawowe założenia są obiektami abstrakcyjnymi, uczymy się ich od dziecka i zazwyczaj nie jesteśmy ich świadomi. To one definiują to jak postrzegamy świat, w jaki sposób oceniamy innych, jak funkcjonujemy w swojej kulturze.
To tyle, tytułem wstępu.
Mówię wam to po to, bo gdy ktoś powie "Holandia" w naszej głowie rodzi się mapa skojarzeń, stereotypów i osądów na temat tylko jednego słowa jakim jest "Holandia". Moim obrazem byłby pewnie zlepek ze słów takich jak: wiatraki, chodaki, rowery, Stroopwafel, Gouda, Olga, Aron, The fault in our stars (Gwiazd naszych wina), Van Gogh, marihuana, pomarańczowy, tulipany, czarno-białe krowy, most, depresja, szklarnie, głoska G czytana jako CH. To byłyby wszystkie artefakty, jakie mogłabym zgromadzić z obserwacji na temat kraju i kultury niderlandzkiej. Ale jest tego więcej, bo ważne są też właśnie te głębsze warstwy tej kultury i tego kraju. O tym będę sukcesywnie wam opowiadać na tym blogu. A przynajmniej mam taką nadzieję.
Czemu Erasmus i to w Holandii, a dokładniej w Amsterdamie?
Erasmus miał być czasem dla mnie. Miał być czasem, kiedy będę mogła na nowo odżyć. Odciąć się trochę od tego co było, zrobić coś na nowo. Uciec. Po trzech tygodniach wiem, że nie da się magicznie, za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmienić się, stać się zupełnie kimś innym, przestać pamiętać. Nie da się odciąć od swojego życia, zmieniając swój aktualny adres zamieszkania. I to jest dobre, choć myślałam, że ucieczka mi pomoże. Ale nie o tym miał być ten wpis. Kurczę, robię zbyt dużo dygresji.
Wyjechać za granicę na studia miałam w planach już w liceum. Więc Erasmus nie był nigdy przypadkowy. Po roku studiowania na UP... cała moja nadzieja ugrzęzła w Erasmusie. Bo plan jest taki, żeby przez te pół roku w końcu dojść do tego, co bym tak na prawdę chciała robić w życiu.
Nastawiałam się na początku na Dublin. Ogólnie rzecz biorąc, chciałam wyjechać gdzieś, gdzie mogłabym wyszlifować język angielski, nabyć wprawy i pewności siebie w mówieniu. Irlandia nie doszła do skutku, nie ważne z jakich powodów. Drugą opcją była Holandia. Trochę dlatego, że chciałam tu wrócić, pobyć z ludźmi, z którymi bardzo się zżyłam, ale też dlatego, że Holendrzy mają bardzo dobry język angielski.
Stało się jak się stało. Jestem w Amsterdamie. I nie żałuję. Ale to też nie znaczy, że nie chciałabym być gdzie indziej. Może tysiąc kilometrów stąd. Może tylko sto. Gdziekolwiek bym nie była, będę zawsze taka sama. I przed sobą nie jestem w stanie uciec.
Komentarze
Prześlij komentarz