Climbing


Chyba muszę to powiedzieć otwarcie i głośno. Możecie powiedzieć: "A nie mówiłem/am?!".

Przez około cztery lata wzbraniałam się przed pójściem na ściankę wspinaczkową. Najpierw namawiały mnie kuzynki, później okazało się, że moje przyjaciółki i moi kuzyni totalnie stracili głowę dla tego sportu, więc także kilka razy zachęcali mnie, abym z nimi poszła. A ja sukcesywnie odmawiałam. I jak się okazuje, mam czego żałować.
Jeśli ktoś mnie nie zna, to nie wie o mnie jednej oczywistej rzeczy. Nie jestem typem wysportowanej dziewczyny. Co ja mówię? Ja w ogóle nie mam NIC do czynienia z ŻADNYM sportem. Innymi słowy, jestem typowym "couch potato". Wiem, że dużo osób mówi, że sport daje im szczęście, że męcząc się i pocąc, zdobywają życiową energię, nie mówiąc już nawet o zdrowiu. Tylko, że ja nie jestem taką osobą. Dla mnie sport jest równoważny zmęczeniu, wyrzeczeniom i bólu. Ludzie, sport to nie przyjemność! A jeśli tak twierdzicie, to oszukujecie sami siebie... No ok, to nie do końca prawda, ale jednak.
We wrześniu 2016 roku przekonałam się, że sport może być przyjemny, że może być utożsamiany z radością i zabawą. Dzięki Katrin, która de facto mnie wyciągnęła, gdy sama wątpiłam w sens tego przedsięwzięcia, przekonałam się na własnej skórze, że jednak mogę czerpać przyjemność z jakiegoś sportu, nawet nie będąc przy tym w tym dobra. I tak, pokochałam jazdę konną. Albo powinnam powiedzieć, że tydzień spędzony na obozie jeździeckim był jednym z lepszych tygodni w moim życiu. To jest bliższe prawdzie. Bo po tygodniu spędzonym w siodle, nie miałam okazji, by powrócić do jazdy. Niestety.

Tak więc, już jeden raz udało się przekonać mnie do spędzenia czasu bardziej aktywnie. A w zeszłym tygodniu, znów osiągnęłam prawie niemożliwego. Jestem w Amsterdamie od prawie miesiąca i wiem, że życie tu nie jest najtańsze, więc korzystam z wszystkiego, co jest darmowe. Codziennie przez trzy tygodnie, wchodząc do windy widziałam plakat reklamujący wyjście na ściankę wspinaczkową dla studentów z mojego akademika. I pierwszy raz stwierdziłam: "A dlaczego by nie?". Dałam szansę wpinaniu się po ścianie... Oczywiście oczekiwałam, że będę w tym beznadziejna, że niemiłosiernie się zmęczę i spocę, że moje nogi, ani ręce tego nie wytrzymają. I się miło zaskoczyłam, bo wyjście z innymi na ściankę, było najlepszą decyzją jaką mogłam podjąć w piątkowy wieczór. A w dodatku była to najlepsza alternatywa dla imprezy karnawałowej, na której poziom alkoholu we krwi przewyższałby poziom dobrej zabawy.

Nie wiem, co najbardziej podobało mi się we wspinaniu. Może adrenalina, może ta odrobina niepewności i strachu, gdy byłam już na samej górze, albo duma, którą odczuwałam za każdym razem, gdy udawało mi się przejść na sam szczyt ścianki. Wiem natomiast, że gdy odpychałam się od ściany, zjeżdżając w dół, czułam się jak super bohater i James Bond razem wzięci. I już samo to uczucie było niesamowite.
Nie wiem, czy będę to robić częściej, czy regularnie, ale na pewno spróbuję jeszcze raz, może tu, może już w Polsce, czas pokaże.
A zatem, przyznaję wam rację, ściankowa ekipo, ten sport jest super! ;)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rowery i ruch drogowy w Holandii

The green bench - śladami The Fault in Our Stars

Podwodny tunel i kolejny most - Antwerpia cz. 3