Vermont, here I come!

Jak do tej pory zdobyłam trzy stany. Mieszkam od ponad miesiąca w Nowym Yorku (stanie), przejechałam przez New Jersey i spędziłam tam noc (ale i tak się liczy), no i dwa razy wstąpiłam gościnnie do Vermontu, a dokładniej do Burlington. 
Burlington leży po drugiej stronie jeziora Champlain, które stanowi granicę pomiędzy stanem New York i Vermont, więc, żeby dostać się do miasteczka, trzeba przeprawić się promem, co samo w sobie jest już dość fajną sprawą. Ale do rzeczy. Pewnego słonecznego dnia, w moje wolne, pojechałyśmy do Burlington razem z kilkoma dziewczynami. I to był jeden z lepszych moich dni tutaj, nie tylko z powodu towarzystwa, ale też dlatego, że spełnił się jeden z moich snów. 
Girl Squad!
Kowbojki... specjalnie dla Ciebie K.!
"Oddychaj Bożym Duchem, wypuszczaj Bożą miłość"
Przez całe popołudnie chodziłyśmy głównymi ulicami Burlington, wchodząc do sklepów i sklepików, jak to studentki, które raczej oglądają niż kupują, a i tak wylądowałyśmy kupując więcej niż nas stać. Blisko brzegu jeziora natknęłyśmy się na przepiękny i kreatywny butik, w którym można było kupić dobrej jakości ubrania z naturalnych tkanin i inne artystyczne rękodzieła, arcydzieła i ogólnie rzecz biorąc wytwory. Gdybym miała budżet pięćdziesiąt razy większy niż mam, pewnie wykupiłabym połowę tamtejszych sukienek, ale na szczęście mi to nie grozi. Rzecz w tym, że nie ubrania były tam najważniejsze, bo bez nich mogę się obyć, choć nie powiem, ciężko było przemówić sobie do rozumu i zmusić na nie zaglądanie w metki i nie dołowanie się cenami. To nie z tego powodu prawie się popłakałam. No właśnie, w tym sklepie byłam o pół kroku do całkowitego wybuchnięcia płaczem...
A powodem mojego bardzo nadszarpniętego stanu były przedmioty znajdujące się na zdjęciu powyżej po prawej. Ktoś, coś? Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby podejść do tamtej półki. Była niepozorna i wciśnięta w kąt sklepu. Ale coś wydawało mi się w tej porcelanie znajome, coś przypominało mi dom. To na prawdę dziwne jak kilkadziesiąt niebieskich kropek może rozczulić aż do łez. No więc podeszłam do półki, zabrałam do ręki kubek i zaglądnęłam pod denko. Bolesławiec, Polska. No i ja prawie w ryk.
Może nie jestem jakąś wielką patriotką, ale Polska jest dla mnie ważna, a tu, gdzie czasem czuję się jakbym mieszkała z kosmitami, którzy mnie nie rozumieją, czuję się niezwykle samotna. I to dlatego  nawet widok polskiej porcelany wywołuje u mnie gęsią skórkę i potoki powstrzymywanych łez. Wzruszyłam się i tyle.
Vermont słynie podobno z syropu klonowego, więc Maple Street jak znalazł.
BEN & JERRY'S!
About my fulfilled dreams! Zupełnie przypadkowo wpadłam na informację, że w Vermont mieści się fabryka moich ulubionych - i epicko drogich - lodów - Ben & Jerry's. W dodatku, niedaleko Burlington, a że byłyśmy autem, to sprytnie wprowadziłam plan w życie i przekonałam dziewczyny, żeby tam jechać. Co prawda nie było kogo przekonywać, bo kto nie chciałby pojechać do fabryki najlepszych lodów na świecie? Wszystkie były fankami, więc pojechałyśmy, i jak się później okazało, była to najlepsza decyzja tamtego dnia.
Marzenia się spełniają!
Fun fact! Lody Ben&Jerry's mają w sobie dużo tekstury i dodatków w postaci ciastek, precli, czekolady, sosów, ponieważ jeden z założycieli nie czuje smaków!
W fabryce można robić z grubsza pięć rzeczy. 
Jeden: mega krótkie oprowadzanie z przewodnikiem za 3 dolary, a raczej krótkie wyświetlenie filmu o historii fabryki i pokazanie głównej lini produkcyjnej, ale na końcu dostaje się próbkę lodów o smaku, który nie jest normalnie sprzedawany w sklepach, więc warto.
Dwa: jedzenie, jedzenie, jedzenie i jeszcze raz jedzenie, plus lizanie, lizanie, lizanie i jeszcze raz lizanie lodów. Do wyboru jest jakieś trzydzieści smaków. Raj, po prostu raj! Ja wybrałam smaki, których nigdy nie miałam: Coffee Coffee Buzz Buzz Buzz! i Cherry Garcia (nie za bardzo moje smaki, bo z reguły wybieram czekoladę, a i tak dałabym 6/5!).
Trzy: buszowanie w firmowym sklepie Ben&Jerry's i wydanie fortuny (nie wiem, nie sprawdzałam po tym dniu stanu mojego konta, bo byłam przerażona ilością pieniędzy jakie tam wydałam, ale można się domyślić, że była to znaczna sumka, bo wychodząc ze sklepiku, mogłam w pełni zmienić garderobę, włączając w to nakrycie głowy). Wydałam dużo i nie żałuję ani centa. Na żale przyjdzie czas później. 
Cztery: próba zrobienia "instagram worthy" zdjęć, z marnym skutkiem, ale mając przy tym dużo frajdy.
Pięć: spacer na cmentarz wycofanych ze sprzedaży lodów. Trochę śmieszne, trochę ciekawe, trochę niesmaczne, trochę smutne, trochę brak szacunku... ale atrakcja jest.
I tak nawet o tym nie wiedząc, wylądowałam w krainie lodem i lodem płynącej. I był to najsmaczniejszy dzień w USA.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rowery i ruch drogowy w Holandii

The green bench - śladami The Fault in Our Stars

Podwodny tunel i kolejny most - Antwerpia cz. 3