
Jak zawsze, będzie nietypowo, bo zupełnie niechronologicznie. Od jakiegoś czasu nie mogłam się zabrać za pisanie, bo wszystko wydawało mi się bezsensu, także kontynuacja tego dziwnego tworu, jakim jest ten blog, ale skoro coś obiecałam, to po A muszę powiedzieć B, co właśnie teraz robię. Kiedyś tam, dawno temu, w którymś z postów, wspominałam o cudownym, niemal magicznym miejscu, jakim jest bacówka mojej rodziny w Gorcach. Ten mały drewniany domek, zaledwie z trzema pomieszczeniami, bez bieżącej wody, prądu, internetu, czy nawet toalety, ma dla mnie w sercu specjalne miejsce. Kojarzy mi się szczególnie z dzieciństwem: przygodami i zabawami na drzewach, polowaniami za rosnącymi w lesie grzybami, opowiadaniem strasznych historii, turlaniem się w pościeli z łagodnego wzgórza, ale jest też dla mnie swoistym miejscem odpoczynku, odprężenia się i zapomnienia o Bożym świecie. Za każdym razem, gdy tam wracam, czuję się najbardziej sobą, czuję się wolna i wyzwolona. Nic mnie nie ogranicza, choć - może wydać się to paradoksalne- właśnie nie mam kontaktu ze światem, bo często dzieje się tak, że nie mam zasięgu telefonicznego, czy też nie mogę robić rzeczy, na które normalnie miałabym ochotę w domu. A jednak, właśnie to daje mi poczuje wolności, właśnie wtedy jestem niczym nieograniczona. Nie śpieszę się na kolejne spotkanie, nie mam ustalonego planu dnia, nie muszę wykonywać wszystkich tych obowiązków i zadań, które stawiane są przede mną każdego dnia. Nikt nie wydzwania do mnie, nie dobija się, nikt nie pisze wiadomości, nikomu się "nie pali", bym coś zrobiła, pomogła, wykonała.
Czas w górach płynie wolno i może przez to czuję się tam swobodnie. Wstajesz, gdy masz ochotę, lub gdy słońce nie da ci już dłużej spać. Idziesz spać, gdy ostatnia świeczka spali cały swój knot lub gdy w piecu całkiem wygaśnie, a ty nie potrafisz już utrzymać swoich oczu otwartych. Do niczego nie jesteś tam zobowiązany, no może oprócz porąbania drewna, zapalenia w piecu i przyniesienia wody ze źródła. Jakkolwiek to teraz zabrzmi... to nie musisz się nawet zbytnio myć, bo po co? W górach zawsze obowiązuje dzień dziecka, więc jeśli nie masz ochoty myć głowy, to jej po prostu nie myjesz. Proste życie, wymaga prostych przyjemności i prostych obowiązków.

Wydaje mi się, że z wypadów na bacówkę stworzyłyśmy z moimi kuzynkami nową tradycję. Po pierwszym roku studiów byłam tak wypluta z sił do życia, że potrzebowałam się zregenerować i odciąć od zatruwającej życie cywilizacji. Pomogło. Jeden dzień, to wszystko czego potrzebowałam, by na nowo czerpać przyjemność z małych rzeczy, i by się uśmiechnąć. Później poszłyśmy razem, by świętować urodziny Kasi. Wino lało się strumieniami, wypalałyśmy świeczkę za świeczką, od rąbania siekierą buka w nocy zrobiły mi się bąble na rękach, a gry planszowe momentami nas poróżniały, a jednak byłyśmy w szampańskich nastrojach. W tym roku, znów, by świętować urodziny Kasi i Łucji, poszłyśmy na bacówkę. Było to zaraz przed rozpoczęciem kolejnego roku studiów i muszę przyznać, że otwarłyśmy sezon "strzelania do studentów" z niezły hukiem. Było wino, były moskole (tłumaczenie dla ceprów: placki ziemniaczano-mączne pieczone na blasze), ciastka, czekolada, nastrój przy świecach, latynoska (głównie) muzyka, tysiąc pięćset opowieści, godziny śmiechu, a później bólu bucha, i pięć wspaniałych kobiet, które -chociaż wciąż się nie mogę temu nadziwić- akceptują mnie taką jaka jestem i zdają się mnie lubić.
Gdy pomyślę o tym dniu jeszcze raz, żałuj, że nie jestem tam właśnie teraz, w tej chwili. Odprężona, leżąc o północy pod gołym niebem na wilgotnej trawie i wpatrując się w morze spokojnie tlących się gwiazd, czekając, aż jakaś nie zaświeci mocniej i się nie spali. Świat wydaje się wtedy lepszy, spokojniejszy i bardziej na wyciągnięcie ręki. Bezpieczniejszy. Bo tam, nie muszę martwić się terminami, niedokończonymi interesami, czy nawet przyszłością. Jest tylko, to co jest teraz i nic więcej. Wtedy, wydaje mi się, że mogłabym zrozumieć siebie i zrozumieć ten wielki świat, choć przekonuję się, że ani oni, ani świat nie chce zrozumieć mnie. Bo tak często słyszę, że mnie znają, że wiedzą co czuję, że nie jestem tak straszna jak myślę. Czasami wszystko, czego bym chciała to usłyszeć: "Może nie znam Cię tak bardzo jak ty sama siebie znasz, ale chcę Cię poznać". Czasami tylko tego bym chciała, byś mnie poznał zanim będziesz dawał mi rady na temat mnie samej. Wiem, że my sami jesteśmy swoimi największymi krytykami, ale czemu ludzie nie potrafią uwierzyć w sąd jaki wydajemy o sobie samym skoro to my przebywamy ze sobą 24 godziny na dobę przez całe swoje życie, więc automatycznie znamy się najlepiej. Ciężko zburzyć kogoś wyobrażenie o danej osobie, i to nie tylko, gdy jest to złe wyobrażenie. Tak ciężko zmobilizować ludzi, by wyzbyli się swoich uprzedzeń i tego, co myślą na temat danej osoby. Ale czasami zastanawiam się, że to może jest w zupełności nasza wina? Przecież oni widzą tylko, to co my chcemy żeby widzieli. Widzą obraz człowieka, którego kreujemy na potrzeby innych, a nie nas samych. Udając, udajemy, że sami siebie kochamy i że jesteśmy właśnie tacy, jak oni nas widzą. I jak tu czasami zrozumieć siebie, nas?
Zdjęcia autorstwa: Ł. Leśnicka
 |
Nasza cała ferajna. AKMAEŁ Dziękuję! |
 |
Moskole prosto z blachy... niby tak proste, a tak smaczne. |
 |
"Nasza" wanna. Legenda głosi, że ktoś kiedyś się w niej kąpał. |
 |
Busted! Mycie zębów na łące, mycie twarzy w lodowatym źródle... nic tak dobrze nie budzi w górach, jak to. |
 |
"Lucy, dajże spokój. Sesja zdjęciowa z samego rana?" ;) |
 |
"Wyglądasz jak żulek" - no i trochę się zgadzam, te 4 puste już butelki w moim plecaku o czymś świadczą. |
 |
Pogoda na dziś: piękne słońce, bezwietrznie. |
Komentarze
Prześlij komentarz