Odwiedziny, czyli jak zakończyłam pobyt w Holandii cz.1
Na początek, musicie wiedzieć, że studenci wyjeżdżający na Erasmusa są zawsze wykorzystywani przez swoją rodzinę i przyjaciół, bo kto nie chciałby skorzystać z okazji wyjazdu na kilka dni do jakiegoś europejskiego kraju, gdzie miałby załatwiony nocleg (za darmo!) i świetnego przewodnika - prawie że lokalsa. I tu znów wraca kwestia tego, że nie można mnie wrzucić do jednego worka ze wszystkimi Erasmusami. Jeszcze przed wyjazdem dostałam z milion propozycji, powiadomień, czy też pogróżek - nazwijcie to jak chcecie -, w których dowiadywałam się, że moi przyjaciele i rodzina przyjadą do Amsterdamu, żeby mnie odwiedzić. I przez pierwszy miesiąc rzeczywiście myślałam, że jakoś nasze wspólne plany dojdą do skutku, ale minął marzec i kwiecień, a ja już przestałam czekać i wiedziałam, że w tym roku niestety nikt mnie nie odwiedzi. Chyba było mi trochę przykro, że nikomu nie udało się przyjechać, ale z drugiej strony wiedziałam, że wszyscy mieli dużo na głowie i ich życie nie pozwalało im wyrwać się z kraju choć na chwilę. Pół roku temu w Polsce po prostu za dużo się działo.
Dlatego też do końca nie wierzyłam, że moi rodzice wejdą na wyżyny swojej odwagi i zdolności organizacyjnych i przyjadą do mnie. Nie wierzyłam, póki ich nie zobaczyłam w Diemen. Ale od początku...
Z rodziną rozmawiałam przez Skype'a średnio dwa do trzech razy w tygodniu (wiem, dość dużo, ale chyba my wszyscy tego potrzebowaliśmy), więc byłam na bieżąco z tym, co działo się w Polsce, a oni zawsze wiedzieli jakie mam plany na najbliższe dni i jak sobie radzę na uniwersytecie. Mniej więcej na początku czerwca, gdy rozmawiałam z rodzicami, głośno zastanawiałam się nad tym jak i kiedy dokładnie wrócić do Polski. Gdy sprawdzałam bilety lotnicze dostawałam bólu głowy, widząc ich ceny, a miałam świadomość, że moja wielka waliza i kilka nadprogramowych tobołków będzie kosztować mnie jeszcze więcej. Pamiętając ile wydałam na bilety do Polski w czasie świąt, z jednej strony byłam skłonna dać drugie tyle, ale z drugiej strony serce mi się krajało nad perspektywą wielkiej dziury budżetowej w moim i tak już pustym koncie bankowym. Holandia zeżarła moje wszystkie oszczędności, co tu dużo ukrywać. W perspektywie miałam jeszcze dwudziestogodzinną podróż autobusem, ale mając w pamięci ten długi rejs, też mi się nie uśmiechało kupować biletu na busa.
Podsumowując byłam w kropce. I gdy tak rozmawiałam z mamą i tatą, zupełnie bezmyślnie zażartowałam, że może to oni przyjadą po mnie, bo mam za dużo bagażu, by sama się z tamtąd ewakuować. Nawet się z tego śmiałam. "Wpakujecie się w auto i po mnie przyjedziecie. Ja się wyprowadzę i wrócę do domu, a wy będziecie mogli zwiedzić Amsterdam". Jakież było moje zaskoczenie, gdy moja mama zaczęła się nad tym na poważnie zastanawiać. Ale przecież nie mogłam mieć nic przeciwko, prawda?
Załatwianie i dogadywanie się co do szczegółów, zajęło nam dość sporo czasu. W konsekwencji musiałam przedłużyć pobyt w akademiku o dwa tygodnie, bo tylko wtedy moja mama mogła się już wyrwać ze szkoły. Przekonanie taty było trochę cięższe, ale nawet to, że musiał być sam sobie kierowcą, nie przeszkodziło im w przyjeździe. Zabrał rower, jak na każde wakacje, więc był gotowy do podróży. I nie dość, że mimo moich wątpliwości,( i ich wiadomości tydzień przed, że "nigdzie nie jadą"), w końcu przyjechali, to przyjechali tam na całe jedenaście dni.
Jedenaście dni. Jak już przyjechali, to myślałam, że w ciągu tych długich jedenastu dni, na mojej małej przestrzeni studenckiego mieszkanka (jednopokojowego!), niechybnie się pozabijamy.
Ale jak było na prawdę? Czytajcie dalej ;)...
Dzień 1
Nie będę ukrywać, że jestem córką swojej matki, więc nic dziwnego, że jeszcze długo przed przyjazdem moich "gości", miałam skrupulatnie naszkicowany plan całego pobytu. Wiedziałam co chcę im pokazać, gdzie pojechać, co zwiedzić, czego nie można pominąć, jak się tam przetransportować i w jaki sposób to zrobić, by nie pójść z torbami. Może i nie miałam opracowanego planu co do godziny, ale przyznam się bez bicia, że w każdym dniu miałam pewną "normę", którą musieliśmy zrobić, by się wyrobić ze zwiedzaniem i "normę 120%", która była planem nadprogramowym, i której w rezultacie prawie nigdy nie wyrabialiśmy, bo dzień ma tylko 24 godziny...
I już w pierwszy dzień moim zamiarem było zabranie rodziców na Plac Dam. Chciałam pokazać im miasto nocą i atrakcje, za które nie musieliby płacić. Ukrytym zamiarem było przetestować moją mamę w jeździe na rowerze. Mała dygresja, moja mama przed wyjazdem do Holandii, nie jeździła na rowerze od bodajże piętnastu lat, czyli odkąd miałam wypadek na rowerze jako dziecko. Może nigdy to nie był poważny wypadek, bo tylko włożyłam nogę do szprychy - a tak, zapomniałam wspomnieć, że jechałam na bagażniku... z mamą jako kierowcą :D -, ale moja mama chyba się tym przejęła i od tamtej pory na rower już nie wsiadła. Więc oboje z tatą martwiliśmy się, co będzie jeśli nie przełamie swojej bariery i nie będzie chciała w taki sposób podróżować. Historia z rowerem i moją mamą jest długa i powstała z tego nie lada anegdota, o której może jeszcze opowiem, ale na ten moment musicie tylko wiedzieć, że pierwszego dnia wsiadła na mój rower, ćwiczyła i ćwiczyła, aż przejechała z nami dość długi kawałek drogi. A ja byłam z niej niezmiernie dumna.
Oczywiście życie konfrontuje nas z naszymi planami i oczekiwaniami, a później je koryguje, więc i tym razem było podobnie.
Rodzice przyjechali do Diemen z godzinnym opóźnieniem, jakoś o pierwszej po południu, więc idealnie w czasie pory obiadowej. Już przez pierwsze pięć minut wiedziałam, że moje plany są awykonalne, bo po tak długiej podróży autem byli zmęczeni, głodni i jedyne czego chcieli to odrobiny spokoju i przede wszystkim snu. Po obiedzie był czas na drzemkę i generalne "ogarnięcie się". Później pod wieczór stwierdziłam, że moglibyśmy zwiedzić Diemen, czy to w formie spaceru, czy też na rowerze, jeśli mama będzie miała odwagę jechać (a jak już wiecie, miała), a tata skręci swój rower.
I pojechaliśmy. Chyba był to strzał w dziesiątkę, bo wolny rowerowy spacer po starej części Diemen i polderach niezwykle im się podobał. Tym bardziej, że gdy przystanęliśmy na chwilę na jednym z mostków w parku, tata zauważył, że jest to idealny punkt obserwacji samolotów. W miejscu w którym staliśmy, mogliśmy obserwować samoloty, które lądowały na Schiphol około co półtorej minuty. Amsterdam w tamtym momencie podbił serce mojego taty!
Później, gdy zaczęło robić się coraz zimniej i ciemniej, zaproponowałam, że pojedziemy na plażę na Ijburg. Zapytana przez mamę, czy to daleko, uśmiechnęłam się i powiedziałam, że nie, może jakieś piętnaście minut naszym ślimaczym tępem. Nie wspomniałam natomiast, że to około ośmiu kilometrów, bo widząc, jak dobrze sobie radzi na rowerze, byłam przekonana, że da sobie radę.
Klimat nad zatoką był bajeczny, rodzice mogli poczuć w końcu amsterdamskie przeciągi, o których tak dużo wcześniej wspominałam i zobaczyć najnowszą, najnowocześniejszą część Amsterdamu. Dotąd nie chce się wierzyć mojemu tacie, że te połacie lądu zostały usypane przez Holendrów.
Wróciliśmy prawie że po ciemku. Na Ijburg zobaczyliśmy jeszcze gromadki królików, które zdumiały zaś moją mamę. A po przejechaniu tak dużego dystansu, nawet ona była z siebie dumna.
I wtedy, pod koniec dnia, gdy już padaliśmy z nóg, zrozumiałam, że nie muszę się już dłużej martwić, by sprostać oczekiwaniom rodziców, bo wiedziałam, że zakochają się w Holandii równie szybko jak zakochałam się ja. Bo pierwszy dzień był tylko przedsmakiem kolejnych.
Widać wygłupy mamy we krwi w naszej rodzinie ;) czyli jak zrobić z siebie największego głupka przed kamerą :D |
Komentarze
Prześlij komentarz