Surrealizm

Z definicji surrealizm to coś odbiegającego od reguł logicznego myślenia i wszelkich norm moralnych, czy też estetycznych. Mój wyjazd za granicę wydaje się tylko jednym wielkim snem, pozbawionym rąk i nóg i wszelkich praw logiki. Ale mój powrót jest jeszcze bardziej surrealistyczny. Czuję się jakbym obudziła się po koszmarze i wpadła w jeszcze okropniejszy.
Przyjechałam do domu. Powróciłam do ojczyzny. Wróciłam do rodziny. Powitałam swoją starą-nową rutynę.
Wyciągnęłam wnioski. Przeanalizowałam dobre i złe strony wyjazdu. Przeanalizowałam dobre i złe strony powrotu. I doszłam do jednego, najważniejszego. I to jest moje. Tego mi nikt nie odbierze, ani ze mnie nie wyciągnie.
Wyjechałam z wielu powodów. Osobistych i edukacyjnych. Było tego całkiem sporo jeśli mam być szczera. I jeśli mam być szczera, to do momentu wejścia do autobusu jadącego do Amsterdamu, nie wierzyłam samej sobie, że to zrobię. Że rzeczywiście odetnę się, wyjadę i całkowicie zostawię wszystko w tyle.
Przez prawie sześć miesięcy, powoli, ale wytrwale, obalałam stereotypy i moje oczekiwania. Moje nadzieje i marzenia. Wiele legło w gruzach już po pierwszym miesiącu, ale pojawiły się inne. Znalazłam inne powody, by próbować cieszyć się pobytem w Amsterdamie. I z tego wyjazdu wynikło dużo dobrego, dużo nieoczekiwanych dobrych niespodzianek.
Mój wyjazd na semestr do Holandii był jedną wielką surrealistyczną przygodą. Nadal nie mam pojęcia, czy do końca pozytywną, czy całkowicie negatywną, bo plusy i minusy nie równoważą się, nie ma w tym żadnego środka.
Plusy? Nauczysz się języka. Poznasz nowych ludzi i zdobędziesz międzynarodowe kontakty. Liźniesz innej kultury. Poimprezujesz. Wyjdziesz ze swojej strefy komfortu. Poznasz co znaczy żyć samej bez rodziny. Pomieszkasz sama i nauczysz się wiele. Oczekiwania innych.
Plusy? Czasem zastanawiam się, czy w ogóle jakieś są. Niestety, wszystkie negatywy, wszystkie moje porażki, przyćmiewają te dobre chwile, a wiem, że było ich trochę. Tylko, że "wiedzieć" z perspektywy czasu nigdy nie jest tak silne jak "czuć".
Czy nauczyłam się więcej angielskiego? 
Jeśli wyjechałabym na wymianę od razu po maturze, powiedziałabym, że nie. Wtedy, mój poziom angielskiego był naprawdę wysoki. Nie miałam problemu z mówieniem i nigdy nie wstydziłam się tego jak mówię. Teraz, choć też nie uważam, że mam jakąś dużo barierę językową, to jednak łapię się na tym, że często myślę podczas rozmowy, że mam problem z wysłowieniem się, że nie mówię tak dobrze jakbym chciała. Więc, choć mój słownik nie poszerzył się zbytnio - oczywiście słownictwa specjalistycznego mam aż w nadmiarze, ale nie o tym teraz mówię - to, tak, uzyskałam trochę więcej wiary w swoje mówienie po angielsku. Bo jeśli kilkakrotnie słyszysz, że mówisz płynnie, bez polskiego akcentu, to zaczynasz wierzyć, że może to ty jesteś swoim największym krytykiem i wcale nie jest tak źle jak myślisz.
Nowi ludzie?
Jechałam do Amsterdamu z przekonaniem, że nie poznam nikogo, bo nie miałam też takiego zamiaru. Gdzieś po drodze poznałam ekipę z Antwerpii, zwaną jako ekipa "kitchen party". Dość dobrze dogadywałam się z ludźmi z zajęć na uniwersytecie i uwielbiałam z nimi spędzać czas nad kuflem piwa. Poznałam dwie Polki, z czego jedna działała mi na nerwy aż do końca, a drugą w zasadzie nie poznałam bliżej. I to by było na tyle. W sensie, jestem na 99% pewna, że z żadną osobą nie będę utrzymywała kontaktu. Jeden procent zostawiam na Henriego, który może pokaże się w moim życiu jeszcze raz, gdy przyjedzie do Polski, bo naszego kraju jeszcze nie odhaczył. Także... nie ma żadnych kontaktów międzynarodowych w moim kalendarzu.
Imprez nie było. Chociaż to nie jest do końca prawda. Była jedna. Pod koniec pobytu. Wytrzymałam całe półtorej godziny, więc nie wiem, czy obiektywnie mogę to sobie zaliczyć.
Życie na własną rękę?
To jedno pozostawię chyba bez komentarza, bo było to moje najbardziej samotne pięć miesięcy mojego życia. I tyle w tym temacie.
Minusy? Całe mnóstwo. Ale najgorsze są te, nazwijmy je, "psychiczne".
Kiedyś zapytana o to, czy ktoś może się zmienić, powiedziałabym, że oczywiście. Dzisiaj? Niekoniecznie. 
Zmiana fryzury. W zasadzie także imienia (jak ja za tym tęsknię!). Kilka nowych ciuchów. Staranie, by wychodzić pomalowanym na zajęcia. Nowe przyzwyczajenia. Kilka nowych rzeczy, tak na spróbowanie, coś czego wcześniej się nie robiło. Wychodzenie ze swojej strefy komfortu. Inny akcent, inny język.
Czy ktoś może się zmienić? Jasne, że tak. Ale jest to cholernie trudne. Wręcz niemożliwe. A nawet jeśli się TY zmienisz, to jaki w tym sens, gdy otaczający cię świat się nigdy nie zmieni. Nie zmienią się prawa i konwenanse ciebie otaczające.
To jest największym minusem mojego Erasmusa i to uważam za swoją największą porażkę. Dowiedziałam się bowiem, że jakkolwiek bym się nie zmieniła, czy to powierzchownie, czy to w środku, nie da się zmienić swojego myślenia, a co ważniejsze, nie da się zmienić myślenia innych o tobie. I tak będziesz wtłoczony w ten sam schemat. I tak będziesz postrzegany w ten sam sposób. I tak... nie zmieni się nigdy stosunek innych do ciebie.
I łatwo było udawać przez sześć miesięcy, bo nikt mnie tam nie znał. Mogłam być "sobą" lub jakąś tam wersją siebie. W ogóle, mam teorię, że język którym się posługujemy, nakłada na nas pewną rolę i grę. Ja języka głównie uczyłam się w szkole i poprzez oglądanie niezliczonej ilości głupawych filmów i filmików. I rzeczywiście nie mam typowego akcentu polskiego, gdy mówię po angielsku. Mój akcent jest pomieszaniem z poplątaniem brytyjskiego i amerykańskiego, ale co ciekawe, zmniejszam moją zwyczajową gestykulację, a zwiększam mimikę twarzy. Gdy mówię po angielsku, mam wrażenie, że uśmiecham się częściej i więcej. I choć jestem, tak jak normalnie, dość ekspresywna, to jestem ekspresywna zupełnie inaczej. Może to wpływ afrykańskiego i latynoskiego sposobu mówienia. Jeszcze jedno, co zauważyłam, to to, że w języku angielskim używam bardzo często zwrotów, których nigdy nie użyłabym po polsku, mimo to, że znam ich tłumaczenie. Naprawdę uważam, że pod wpływem języka zmienia się trochę nasza osobowość i rola społeczna. Więc ludzie traktowali mnie w Amsterdamie trochę inaczej, ale nie zupełnie inaczej. Bo ze swojego schematu nie da się wyjść, nie całkowicie. Raz wtłoczony do mózgu, po prostu zostaje.
Wiecie ile potrzebowałam czasu, żebym została wtłoczona do mojego starego schematu, z którego próbowałam się wydostać, uciekając do Holandii? Niecałe trzy dni. Pierwszy dzień jest zawsze ekscytujący. Jak wakacje. Euforia jest tak ogromna, że kilka zgrzytów zostaje zupełnie niezauważonych. Podczas drugiego dnia nie jest już tak łatwo oszukać swojego umysłu. Zaczynasz wyłapywać to co znane i uwielbiane, ale przypominasz też sobie, co było "nie tak". Trzeci dzień to dzień wielkiego wiatru, który przewraca domek z kart i ułożone wcześniej starannie domino. Wszystko ci się sypie. I widzisz już tylko szarą rzeczywistość, a może nawet jeszcze gorzej, bo wszystko jest albo czarne, albo białe. Pod koniec trzeciego dnia wydaje ci się, że przecież jutro już wrócisz, bo to jest tak oczywiste. Ale nie wracasz, nie wracasz choćbyś chciał. Bo znów utknąłeś. Ale to nic, bo dzień czwarty to dzień nauki nowej-starej rutyny. I nim się spostrzeżesz, mija tydzień, a ty jesteś wtłoczony w stary schemat, ten, który znasz dobrze, i choć nie do końca ci on pasuje, godzisz się na niego. Właśnie dlatego, nie wierzę w żadne zmiany. Może rzeczywiście nie mają sensu?
Old home. Sweet home.
PS. Blog może nie umrze śmiercią naturalną, no i mam jeszcze jakieś dwadzieścia postów o końcówce pobytu w Amsterdamie, które może uda mi się tutaj wcisnąć ;).

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rowery i ruch drogowy w Holandii

The green bench - śladami The Fault in Our Stars

Podwodny tunel i kolejny most - Antwerpia cz. 3