Different view on Montreal

Po niespełna dwóch tygodniach, tak jak wcześniej zapowiedziałam Logan, wróciłam do Montrealu.
Tym razem musiałam już sama z Valerią zorganizować wszystko taktycznie, począwszy od transportu, a skończywszy na tym, co chciałybyśmy zwiedzić - tak, tym razem miałyśmy plan wycieczki, co sprawiło tylko, że upodobniłam się do własnej mamy, która za wszelką cenę chce odhaczyć pięćdziesiąt pozycji w maksymalnie krótkim czasie. Oczywiście nie wyrobiłyśmy normy, bo nasz plan był od początku niemożliwy do wykonania, ale mogę z czystym sercem powiedzieć, że zobaczyłam, co chciałam zobaczyć - no, mniej więcej w każdym razie.
Żeby nasza wycieczka doszła do skutku, musiałyśmy wyjechać z Plattsburgh o 6 nad ranem, co znaczyło, że moja pobudka była dokładnie o 4:30 nad ranem, po dosłownie kilku godzinach snu. Żeby było śmieszniej - bo przecież moje życie nie może być nudne i bezproblemowe - gdy dotarłyśmy na stację w Plattsburghu, skąd odjeżdżał autobus Greyhound, dowiedziałyśmy się, że ta linia o 6 rano zawsze jest spóźniona, więc sobie poczekamy. I czekałyśmy ponad godzinę, co wcale nie jest takie najgorsze, biorąc pod uwagę, że dzień wcześniej Greyhound był spóźniony 2 godziny. 
Lekki poślizg w czasie pokiereszował nam trochę plan podróży, ale i tak byłyśmy zdeterminowane, żeby odhaczyć każdy punkt na naszej liście.
Jeśli chodzi o podróżowanie i zwiedzanie jestem chyba typem wędrowniczka z aparatem i zarysem planu. To znaczy: nie potrafię nie zatrzymywać się przy każdej napotkanej malowniczej lub kiczowatej rzeczy, aby zrobić zdjęcia - co na dłuższą metę irytuje innych; lubię chodzić tak po prostu po uliczkach miast i wyszukiwać różnych ciekawostek, a z drugiej strony czasami sprawdzam, co ciekawego mogłabym w danym miejscu zobaczyć i zwiedzić. Kiedyś gdzieś wyczytałam, że podróżnik widzi, to co widzi, a turysta to, co zaplanował zwiedzić. Nie wiem gdzie mieszczę się w tym opisie, może gdzieś pośrodku, bo uwielbiam typowe turystyczne atrakcje, ale też uwielbiam szwędać się bez celu i podziwiać to, co napotkam. Dlatego też, trudno jest mi podróżować z kimś. Trudno jest mi podejmować decyzje w grupie, dlatego miałam trochę obaw przed wyjazdem z Valerią, ale na początku wszystko układało się nam jak najlepiej, oczywiście do czasu.

Place de Artes
Początkowo chciałyśmy pójść zwiedzić stare miasto i bazylikę Notre Dam, którą nie udało się nam zwiedzić poprzednim razem. I tutaj zaczynają się schody, trochę chyba z mojej winy. Z dworca autobusowego zaczęłyśmy wędrować w stronę bazyliki, ale wylądowałyśmy w dzielnicy znanej z teatrów i muzeów. Na naszej liście mieliśmy oczywiście jedno muzeum - Montreal Museum of Fine Arts (kilka wystaw za darmo dla studentów). Stwierdziłyśmy więc, że pójdziemy najpierw tam, skoro już wylądowałyśmy w artystycznej dzielnicy.
Na początku nie mogłyśmy w ogóle znaleźć wejścia do muzeum, bo cały kompleks artystyczny był dość duży, a na zewnątrz nie było żadnych oznaczeń. Po kilkunastu minutach krążenia i pytania weszłyśmy do dużego budynku, gdzie dowiedziałyśmy się z tabliczki informacyjnej, że otwierają muzeum o 12 po południu. Stwierdziłyśmy, że przyjdziemy tam jeszcze raz później i skierowałyśmy się do bazyliki.
I teraz oczywiście najśmieszniejsza część całej sprawy. Gdy dotarłyśmy z powrotem do tego miejsca było około 6 wieczór, więc byłyśmy tam zaraz przed zamknięciem. Ja chciałam zostać na te pół godziny i trochę nawdychać się i napatrzeć się sztuki, a Valeria wolała jechać do Botanical Garden, więc zgodziłyśmy się rozdzielić. Sęk w tym, że Valeria nie miała telefonu, bo wrzuciła go do wody w Shoe Boxes kilka dni wcześniej. Umówiłyśmy się, że spotkamy się w tym samym miejscu i ustaliłyśmy godzinę. Ona pojechała metrem, ja zostałam. Podeszłam do okienka i pytam, czy mogę wejść za darmo, bo jestem studentką. Pani z okienka mówi mi, że tutaj nie ma darmowych biletów. Od słowa do słowa doszłyśmy do tego, że... to nie muzeum, a opera.
Żeby było jeszcze śmieszniej historia się nie kończy.
Pani z okienka wysłała mnie korytarz dalej, gdzie było muzeum. Wchodzę, podchodzę do kontuaru i znów swoje: "jestem studentką, szukam muzeum sztuki, znalazłam na internecie, że są darmowe wejścia". A pan mi na to, że tutaj nie ma darmowych wejść i coś musiało mi się pomylić. 
Pewnie wyglądałam na pomyloną i całkiem skołowaną. Wyszłam z kompleksu i usiadłam na murku. Wyciągnęłam mapę, wyciągnęłam telefon i zaczynam sprawdzać. Muzeum, do którego chciałam pójść znajduje się na głównej ulicy Scherbrooke, a nie na Place de Artes i od pół godziny jest zamknięte. 
Swoją lekcję pojęłam. Odtąd zaczynam sprawdzać szczegóły rzeczy, które chcę zobaczyć. A czas który mi został do spotkania z Valerią poświęciłam na włóczenie się po starym mieście i jazdę metrem.
Paul's Cathedral
Jak już wspominałam, uwielbiam wędrować po uliczkach i napotykać się na nieoczekiwane perełki. Na katedrę św. Pawła natknęłyśmy się dosłownie przez przypadek. Zobaczyłyśmy i weszłyśmy. I było totalnie warto, ty bardziej, że za darmo. Czyli tak jak ma być, bo dlaczego ktokolwiek miałby płacić za wejście do Domu Bożego?
Wnętrze kościoła dosłownie odbiera z mowy.
Polski akcent! Św. Maksymilian w montrealskiej katedrze.
Mur Berliński
Kolejną perełką, którą odkryłyśmy przez przypadek był ciekawie wyglądający pasaż pomiędzy dwoma budynkami w biznesowej dzielnicy, niedaleko starego miasta. A w środku znalazłyśmy kawałek muru berlińskiego. Kto by pomyślał?
Notre Dame Basilica i stare miasto
Gdy już dotarłyśmy do bazyliki było przedpołudnie, a przed bazyliką utworzyła się długa kolejka. Ja oczywiście byłam zdeterminowana, żeby odczekać swoje, zabulić krocie i wejść do środka. 
Teoretycznie rzecz biorąc, nie lubię zwiedzać kościołów. Trochę bierze się to z przesytu z dzieciństwa, ale w dużej mierze z tego, że kościół to nie tylko budynek, który można podziwiać i zwiedzić. Kościół to miejsce modlitwy. Czego nie rozumie większość ludzi. Ludzi, którzy wchodząc do kościoła, pierwsze co robią, to wyciągają swojego smartphona i cykają zdjęcia. Nie zrozumcie mnie źle, nie ma nic złego w robieniu zdjęć miejscu świętemu, ale dzisiaj wygląda to tak, że znane kościoły stały się zatłoczonymi głośnymi muzeami.
Tamtego dnia byłam tym lekko poirytowana, ale apogeum sięgnęło, gdy poszłam do kaplicy z Najświętszym Sakramentem, żeby się pomodlić. Przed kaplicą, oczywiście zwyczajowo, stała tablica z prośbą o uszanowanie miejsca świętego i o nie robienie zdjęć. Co ludzie robili? Oczywiście cykali sobie selfiki i głośno gadali. Co osobiście trochę mnie rozwścieczyło. Ale czego można się spodziewać, gdy przed kościołem stawia się bramę i budkę z biletami?
Nie wiem, co to za pan, ale miał śmieszną pozę.
Na placu koło bazyliki stoją dwie rzeźby na dwóch końcach długiego budynku. Po prawej można zauważyć kobietę w kostiumie Chanel z pudlem, patrzącą w lewo, zaś po lewej stoi mężczyzna z mopsem, patrzący w prawo. Oboje mają bardzo zarozumiały wyraz twarzy. Kobieta patrzy w stronę banku, mężczyzna w stronę bazyliki. Ich psy patrzą na siebie. W taki sposób została przedstawiona wzajemna niechęć i dystans kulturowy między angielskimi a francuskimi Kanadyjczykami. Mężczyzna reprezentujący francuską część Kanady, wpatrzony jest w bazylikę, symbol religijny, który miał duży wpływ na francuskich Kanadyjczyków, kobieta reprezentująca część angielską, wpatrzona jest w bank, symbol władzy i pieniędzy, czyli potęgi Kanady. Tymczasem psy, w niewiedzy właścicieli, wpatrują się w siebie, zwąchawszy szansę na zjednoczenie. 
Mount Royal
Pojechałyśmy do Montrealu tak na prawdę tylko dlatego, że poprzednio nie udało się nam zobaczyć dwóch rzeczy: bazyliki i góry Mount Royal. Tym razem pogoda nam dopisywała, mogłyśmy wędrować po mieście cały dzień i tym razem udało się nam wspiąć na montrealską górę.
Najpierw zabrałyśmy metro ze starego miasta, a następnie, już pieszo, zaczęłyśmy piąć się w górę przez miasteczko studenckie uniwersytetu McGill. Wbrew pozorom, Montreal jest dość górzysty.
To by był mój budynek, gdybym mieszkała w Montrealu.
Sama wspinaczka na Mount Royal nie jest ani trudna, ani długa, chociaż może być lekko uciążliwa, ponieważ na szczyt prowadzi niezliczona ilość schodów.
A widoki z samej góry na miasto są niesamowite. Miasto wygląda zupełnie inaczej z tej perspektywy.
(Z góry przepraszam za sesję zdjęciową, ale powstrzymać się nie mogłam).
Raz, dwa, trzy... a teraz składanka tysiąca zdjęć na to samo kopyto:
Teoretycznie sam szczyt jest trochę dalej niż taras widokowy, ale ze szczytu nie widać pięknych widoków. Jest za to krzyż.
A tutaj Mount Royal z perspektywy miasta.
Sainte-Helene Island
Ta ciekawie wyglądająca kula to część Biosfery należącej do kompleksu botanicznego, niestety przez to lato jest zamknięta, bo cała wyspa św. Heleny jest w przebudowie. Mówiąc całkiem szczerze, to całkiem interesująco wygląda remont całej powierzchni wyspy.
I guess, I'll leave it for next year. 
I jeszcze więcej sztuki, architektury i przypadkowych perełek wpadających w oko
Moja ulica!

Sklep bożonarodzeniowo-świąteczny czynny cały rok.
Trochę polskich akcentów za granicą:
Na granicy...
Z wyjazdem z USA oczywiście nie miałam problemu. I z powrotem w zasadzie też nie. Może trafił mi się dobry i życzliwy oficer, może jeśli miałam wszystkie potrzebne papiery, to nie mogło być inaczej. Ale szczerze nie wiem, czy tak się cieszyłam na powrót do Ameryki.
A na koniec całkiem niemożliwa, a jednak realna anegota sytuacyjna z tamtego dnia.
Pod koniec dnia, dosłownie godzinę przed odjazdem autobusu, pojechałyśmy do tego samego marketu co kilka tygodni wcześniej z Logan, żeby kupić kombuche. Zabrałam, co miałam zabrać i stoję w kolejce. Odwracam się, bo mi się nudziło i stoję jak wryta. Mój mózg wyłapał coś, czego moja świadomość w pełni nie mogła jeszcze zarejestrować. Stoję dalej w kolejce i włączam swoją głowicę na najwyższe obroty, myśląc skąd znam osobę stojącą za mną. Gęba niby do kogoś podobna, coś mi świta, jakieś dzwony biją, ale jeszcze nie wiem, w którym kościele. Pani kasuje mi moje rzeczy, dzwony biją jeszcze głośniej, ja odwracam się jeszcze kilka razy. I nagle dostaję oświecenia. Gęba jakże znana, ale włosy już nieco dłuższe, brak okularów, to dlatego nie poznałam. Główkuję, czy zagadać, czy nie, ale co mi tam, przecież gościa znam. Ba! Nawet pamiętam imię. Płacę i odwracam się, oczywiście udając, że właśnie co go zauważyłam i pytam: "Hi! Bram??". On skołowany, mi trochę głupio, ale co tam, nawijam dalej. Okazuje się, że ludzie mnie nie pamiętają. Okazuje się też, że można spotkać na drugim końcu świata znajomego, którego poznało się dwa lata temu w Amsterdamie i z którym raz grało się w kręgle. Świat jest mały. I okazuje się, że mam lepszą pamięć do twarzy i imion niż mi się zawsze zdawało.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rowery i ruch drogowy w Holandii

The green bench - śladami The Fault in Our Stars

Podwodny tunel i kolejny most - Antwerpia cz. 3