Route 66 - day 1: Przygodę czas zacząć!
Życie potrafi być zaskakujące. Jestem w Stanach od ponad dwóch miesięcy i nadal nie potrafię w to uwierzyć. Czasami stoję gdzieś, czy to czekając na metro, czy w kolejce po kawę, czy po prostu patrząc na otaczającą mnie przyrodę i ludzi i dopiero wtedy to do mnie dociera. Uderza we mnie z ogromną siłą. Jestem tutaj. Na obcym kontynencie. Zupełnie sama. Z dala od rodziny. Z dala od swojego domu i tego co kocham. I przez jedną jedyną sekundę mam atak obezwładniającej paniki. Jestem, żyję, i właśnie przeżywam coś, co myślałam, że zostanie tylko w moich nierealnych planach.
Kilka lat temu przeczytałam książkę o podróży autem drogą Route 66 i pomyślałam sobie, że też tak bym chciała. Wypożyczyć starego trucka, kupić mapę, zaprosić przyjaciół i wybrać się w podróż życia po Ameryce. Zobaczyć ile się da, zapamiętać jak najwięcej i stworzyć najlepsze wspomnienia.
Kilka lat później przeczytałam ogłoszenie na Facebooku, napisałam wiadomość do dziewczyny, która je opublikowała, wpłaciłam zaliczkę za auto... i wyruszyłam w drogę. W drogę po dziewięciu stanach. Z szóstką zupełnie obcych mi ludzi. Z jednym plecakiem. Z kopertą świeżo zarobionych pieniędzy. I z nadzieją, że w podróży odkryję coś, czego jeszcze o życiu się nie nauczyłam.
Moją wyprawę rozpoczęłam w niedzielę w Porcie Kent. Opuściłam moją campową przystań, po wielogodzinnych pożegnaniach i zabrałam pociąg do Albany, a później do Chicago. Cała podróż trwała dość długo, bo około siedemnaście godzin. W Chicago wylądowałam na drugi dzień, zmęczona i w dodatku spóźniona, czyli dzień jak co dzień w moim życiu.
O tym co działo się na campie i o moich wszystkich przeżyciach pewnie nigdy nie napiszę, bo nie jestem w stanie opisać słowami co tak na prawdę czułam, gdy tam byłam. I myślę, że i tak byście nie zrozumieli. Ale może kiedyś do tego dojrzę, żeby przynajmniej w skrócie spróbować wam powiedzieć, czym camp stał się dla mnie.
Jak już wspomniałam, moja decyzja o podróżowaniu Route 66 była zupełnie spontaniczna, dodatkowo zupełnie nieprzemyślana i może właśnie dlatego nie przejmowałam się tak bardzo tym, co się ze mną w tej podróży stanie. Nie miałam czasu żeby zastanawiać się nad różnymi rzeczami dwa razy. Wiedziałam, że mam się spotkać z szóstką obcych ludzi i pojechać w nieznane. Opcje były dwie. Podróż będzie niezapomnianą przygodą w moim życiu, albo kompletną katastrofą. I wszystko zależało od tych nieznanych ludzi. Jak się później okazało, nasza podróż była z jednej strony niezwykłą przygodą, ale miała też swoje minusy w postaci siedmiu osób stłoczonych w jednym aucie przez osiem dni. I nie powiem, przeżyliśmy razem zupełnie szalone i nieprawdopodobne historie, ale mieliśmy też kilka ciężkich chwil i mocnych spięć.
Ale może zacznę od początku.
Chicago, Illnois... Przygodę czas zacząć!
Mój plan w Chicago był taki, aby zwiedzić jak najwięcej w ciągu dwóch godzin, jakie tam miałam. Pociąg się nieźle spóźnił, więc plan legł w gruzach. I od tamtego czasu przestałam cokolwiek szczegółowo planować, co ma dużo minusów, ale plus taki, że nie denerwuję się, że nie widzę czegoś, co miałam w planach. Brak frustracji i większa przyjemność z niespodzianek.
Na stacji kolejowej poznałam dwie pierwsze osoby z naszej drogowej bandy. Michała Polaka i Gaię z Nowej Zelandii. Na początku było mega dziwnie i niezręcznie, ale po pół godzinie spędzonej ze wszystkimi w jednym aucie chyba wszyscy poczuli się jak w bardzo dysfunkcyjnej rodzinie. Zjawisko zżycia z kimś w tak krótkim czasie jest nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe.
W trójkę pojechaliśmy po bagaże pozostałych do ich hostelu. Przed hostelem czekała na nas Dominika i Will Anglik (oboje z tego samego campu). Do poznania pozostała mi w tamtym czasie jeszcze tylko dwójka osób - Ola i Matt (również Kiwii jak Gaia), którzy pojechali na lotnisko po nasz samochód. Coś oczywiście musiało pójść nie tak, jak to w moim życiu bywa, a dokładniej Ola musiała wypożyczyć inne, oczywiście droższe, auto, bo w poprzednim nie było wystarczająco miejsca na naszą wielką siedmioosobową rodzinkę, nie mówiąc już o bagażach. Więc dodało to nam dodatkowe opóźnienie. W trasę wyruszyliśmy chyba z czterogodzinnym poślizgiem, ale i tak nie straciliśmy dobrego nastawienia. Natomiast nasze reakcje na samochód były chyba jednakowe. Opuszczone szczęki do kolan i niewierzące oczy. Nasz wypasiony samochód z najnowszymi udogodnieniami nazwaliśmy Debbie i od tamtej pory traktowaliśmy z godnym szacunkiem.
Samego Chicago niestety nie zwiedziłam i tyle co widziałam, to z okna samochodu, dlatego zdjęcia też nie będą powalać na kolana. Słyszałam jednak, że miasto zadziwia swoją architekturą i jest wprost stworzone dla turystów. Co nie zrobię tego lata, to odłożę na kolejne, prawda?
Route 66, czyli "Droga Matka" prowadzi od Chicago przez osiem stanów, aż do Kalifornii. Liczy 3939 kilometrów i jest po prostu kultowa. Na swojej trasie ma wiele malowniczych miasteczek, ciekawych i historycznych miejsc.
Pierwszego dnia wszystko było nowe, a każdy widoczek z okna Debbie zachwycał. Nieważne, że były to czasem tylko pola kukurydzy, czy niezliczone ilości amerykańskich ciężarówek. Wszystko było ciekawe, wszystko było wspaniałe, wszystko nas cieszyło, przecież w końcu przeżywaliśmy swój "american dream".
Dzień pierwszy rozpoczęliśmy w Chicago (Illnois) i skończyliśmy w St. Louis (Missouri). Nie był to najdłuższy odcinek na naszej trasie, ale z powodu opóźnienia i tak nie udało się nam zbyt często zatrzymywać w miasteczkach na naszej drodze.
Droga Route 66 częściowo przebiega jak w 1926 roku, ale duża jej część obejmuje zamknięte odcinki dla ruchu, ponieważ jest znacznie zniszczona. Jednakże w Illnois droga jest wyznaczona bardzo dobrze i wystarczy jechać za prowadzącymi znakami, których jest od groma. Oczywiście już pierwszego dnia wszyscy zachowali się nieodpowiedzialnie i za pomysłem Gai, rozpoczęliśmy piwną grę. Każdy znak to jeden łyk piwa. Tego dnia zatrzymywaliśmy się na toaletowe przerwy prawie co czterdzieści minut, ale i tak było zabawnie.
Pierwszym ciekawym punktem na Route 66 jest stara stacja benzynowa w Dwight. Uwielbiam takie stare kiczowate atrakcje!
Naszym jedynym dłuższym postojem tamtego dnia była Atlanta w stanie Illnois. Większość miasteczek na trasie Route 66 przyciąga turystów ze względu na małe atrakcje jak historyczne przystanki i stacje benzynowe, dinnery, czy sklepy z pamiątkami. I trudno się powstrzymać przed zatrzymaniem się i zrobieniem miliona zdjęć, co widać na załączonym obrazku.
W Atlancie napotkaliśmy również olbrzyma z olbrzymim hot dogiem. Takich dziwnych punktów i atrakcji na Route 66 jest też całkiem sporo.
Stary przystanek popularnego przewoźnika Greyhound. |
Dawniej o takich zdjęciach tylko mi się śniło! |
Czas aby wszystkich przedstawić (od lewej): Will, Dominika, Gaia, Matt, Ola, Aleksandra, Michał - siedmioosobowa banda.
Debbie! (ta wielka srebrna krowa podobna do limuzyny) |
Katrin! Firebird! Może nie zupełnie taki jakim jeździła Stephanie Plum, ale i tak znaleziony na trasie mnie ucieszył. (Ps. tylko ty to zrozumiesz) |
Komentarze
Prześlij komentarz