Wschód słońca na Pinnacle
(Powiem tylko, że już raz pisałam tego posta, ale nasz najlepszy na świecie internet niczego nie zapisał... więc...)
Po raz pierwszy na Pinnacle (naszą campową górę, a raczej wzgórze, bo góra to dużo powiedziane) poszłam z Valerią - kucharka z męskiego campu - w drugim tygodniu pracy. Nie przemyślawszy całej wycieczki, zadowolona wyruszyłam z campu w mniej więcej godzinną wędrówkę. I oczywiście się zgubiłyśmy, i to w dodatku w pierwszych minutach wejścia na szlak. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko tyle, że byłam przekonana, że Valeria zna trasę, bo już na niej była. Nie mam pojęcia jak to się stało, że zgubiłyśmy się na małym zalesionym wzgórzu, rzut beretem od campu, gdy jedna z nas była już wcześniej na tej górze i z mapą w ręku.
Na początku muszę zaznaczyć, że mapa nie była mapą tylko bardzo kiepskim szkicem sporządzonym przez Megan (odpowiedzialną za organizację pieszych wycieczek na naszym campie), dodatkowo zamiast patrzyć się na znaki, bez przerwy rozmawiałyśmy, a szlak był bardzo źle wyznaczony i nieprzetarty po zimie. Na nasze szczęście na Pinnacle nie sposób tak na prawdę się zgubić, bo to tak mała góra, że każda droga prowadzi na szczyt. Wiem coś o tym, bo to nie był mój ostatni raz, gdy zboczyłam z tego szlaku...
Nasze niedopatrzenia i własna głupota doprowadziły tylko do tego, że miałyśmy więcej zabawy z wędrówki i lekki poślizg w czasie, bo droga, którą szłyśmy była dłuższa. Chyba nam obu ulżyło, gdy dotarłyśmy na szczyt, tym bardziej, że lało się z nas przez niemiłosiernie wysoką temperaturę - oczywiście tego dnia pięknie mnie spiekło, chociaż posmarowałam się kremem z UV. Zadowolona i dumna z siebie, że dotarłam, gdzie chciałam, wyciągnęłam swój aparat z plecaka... i nie zrobiłam żadnego zdjęcia, bo zapomniałam o karcie pamięci.
Oczywiście nie mogłam spocząć na laurach i nie mieć z tego szczytu żadnych zdjęć, tym bardziej, że widoki na Kanadę i nasze jezioro, są stamtąd wspaniałe. Dlatego wpadłam na najbardziej genialny - czytaj chory - pomysł, żeby wejść na szczyt o wschodzie słońca.
Wstałam o 4:50, ubrałam się, spakowałam jakiś prowiant i dużo wody i poszłam. Z campu do szlaku trzeba iść jakieś dwadzieścia pięć minut dość ruchliwą jezdnią - jedyny minus całej trasy, później trasa na szlaku nie zajmuje więcej niż pół godziny. Oczywiście znów zboczyłam z trasy, na szczęście gdzieś już pod koniec, więc znam już każdą drogę, która prowadzi na szczyt. Taki jeden plus. I oczywiście, choć tempo miałam bardzo szybkie, nie zdążyłam na wschód słońca, bo byłam na szczycie o jakieś 5 minut za późno. Chociaż trochę mi tego było szkoda, to i tak widoki były przepiękne - czego nie widać tak bardzo na zdjęciach. Chociaż mój pomysł był trochę szalony, bo kto w dzień wolny z własnej woli wstaje przed piątą nad ranem, to byłam bardzo zadowolona, że to zrobiłam. Nie tylko dlatego, że mogłam zrobić trochę fajnych zdjęć, zjeść borówki prosto z krzaka i zobaczyć sarnę z dość bliska, a nawet nie dlatego, że ranna wędrówka dała mi energię na cały dzień, ale dlatego, że na campie ciężko czasem się zatrzymać i pomyśleć o czymś innym niż sam camp. Camp nie pozwala też na samotność, której czasem każdy potrzebuje. Więc gdy już weszłam na szczyt, usiadłam na rozgrzanych głazach i zjadłam trochę borówek, mogłam po postu posiedzieć w ciszy, cieszyć się przepięknym widokiem, ciepłem wschodzącego słońca i szumem wiatru. I jak się później okazało, było mi to bardzo potrzebne, bo druga część dnia nie była już taka przyjemna.
W tle Poke-O-Moonshine. |
Na jak bardzo zmęczoną wyglądam? |
Komentarze
Prześlij komentarz