Deszczowy świat Bones
Znudzona monotonią amerykańskich klimatów wyruszyłam na podbój Kanady i w dzień wolny razem z moją szefową kuchni Logan i Valerią pojechałam do Montrealu. Granicę z Kanadą mam w zasadzie na wyciągnięcie ręki i od początku wiedziałam, że chciałabym pojechać do Quebecu, a Montreal wydawał się najbardziej osiągalną wersją tej francuskojęzycznej części Kanady.
Montreal to miasto trochę europejskie, choć nie jest w Europie. To miasto wielu unikatowych murali. To miasto najlepszego antropologa na świecie - Bones! To miasto wielu kultur. To miasto wielu języków. A co za tym idzie, to miasto wielu różnorodnych kuchni świata! W zasadzie cały dzień w Montrealu spędziłam na jedzeniu i próbowaniu, a później na chodzeniu i spalaniu tego co zjadłam. I zupełnie nie żałuję ani jednej kalorii.
Montreal jest bardzo specyficzny, jak prawdopodobnie każde miasto na świecie. Kolory mieszają się z szarościami. Ceglane budynki domów z fantazyjnymi schodkami i poręczami pokryte są wielobarwnymi muralami. Jeśli nie śnieży w zimie, to leje jak z cebra w lecie, czego doświadczyłam na własnej skórze. W dzień, w który zwiedzałyśmy Montreal padało przez osiemdziesiąt procent czasu, a wilgotność dochodziła do stu procent, co nie znaczy, czy porzuciłyśmy swoje plany. Deszcz w żadnym przypadku nam nie przeszkodził.
HAVANA-U-NA-NAWykupiłabym połowę tego sklepu, gdybym miała fortunę i taki styl ubierania się.
Mówiłam która jest która? Valeria na lewym zdjęciu, Logan na prawym.
Cały tydzień w Montrealu rozgrywał się jakiś festiwal, niestety późnymi wieczorami, więc nie oglądnęliśmy żadnego z występów.
Montreal to miasto trochę europejskie, choć nie jest w Europie. To miasto wielu unikatowych murali. To miasto najlepszego antropologa na świecie - Bones! To miasto wielu kultur. To miasto wielu języków. A co za tym idzie, to miasto wielu różnorodnych kuchni świata! W zasadzie cały dzień w Montrealu spędziłam na jedzeniu i próbowaniu, a później na chodzeniu i spalaniu tego co zjadłam. I zupełnie nie żałuję ani jednej kalorii.
Montreal jest bardzo specyficzny, jak prawdopodobnie każde miasto na świecie. Kolory mieszają się z szarościami. Ceglane budynki domów z fantazyjnymi schodkami i poręczami pokryte są wielobarwnymi muralami. Jeśli nie śnieży w zimie, to leje jak z cebra w lecie, czego doświadczyłam na własnej skórze. W dzień, w który zwiedzałyśmy Montreal padało przez osiemdziesiąt procent czasu, a wilgotność dochodziła do stu procent, co nie znaczy, czy porzuciłyśmy swoje plany. Deszcz w żadnym przypadku nam nie przeszkodził.
![]() |
A tak wyglądałyśmy w środku dnia, gdy zaczęło nie padać, ale lać jakby nigdy nie lało. I w taką pogodę stwierdziłyśmy, że miło by było wybrać się do parku... bo dlaczego by nie.
|
FOOOOOD
Przystanek numer jeden w Patati Patata: poutine, czyli frytki z mięsnym sosem i świeżym kanadyjskim białym serem, podobnym do naszego bundzu. Spałaszowane w pięć minut.
Następny punkt programu: wędzone mięso w montrealskim stylu w Schwartz Deli... niebo w gębie i kolejki ciągnące się kilkuset metrów, warto było czekać nawet pomimo deszczu.
W przewie pomiędzy zdjęciami licznych murali i eksplorowania różnego rodzaju sklepików, Logan zabrała nas do niby zwykłego kanadyjskiego supermarketu. Osobiście uważam go za krzyżówkę marketu, domu handlowego i targu, coś jak krakowski targ, ale nie na zewnątrz. Targ był wciśnięty pomiędzy zwykłe sklepy i z zewnątrz wyglądał jak opuszczony budynek z zaciemnionymi oknami i odpadającą elewacją. Prawdopodobnie, gdybym była tam sama, nawet nie zauważyłabym tego miejsca. Gdy weszłam do środka byłam bardzo zaskoczona, bo miejsce to było zatłoczone i pełne świeżych, pachnących produktów. Na targu kupiłam dwie herbaty, bezalkoholowe piwo imbirowe (co za smak!), biały ser podobny do naszego (żeby zrobić pierogi ruskie!) i kombucze (kombucha)... Powiem wam coś, co wprawi was w mdłości lub zupełnie zbije z pantałyku. Ja w życiu bym nie pomyślała, że mi to zasmakuje i tak rzeczywiście było za pierwszym razem, ale im więcej tego wypiłam tym bardziej się przekonywałam, że to jest przepyszne. Kombucha to fermentowana... herbata. Wiem, całkiem ohydne, prawda? Ale kombucza w rzeczywistości jest nieziemsko dobra i orzeźwiająca. Zupełnie nie popularna w Europie, a tutaj wręcz przeciwnie. Na tyle mi zasmakowała, że kupiłam ją za krocie. Bo raz się żyje. Osobiście najbardziej smakuje mi sfermentowana zielona herbata z miętą i cytrusami oraz czarna z płatkami róży i hibiskusem.
W Chinatown zjadłam pączka, ale szału nie było, polskie i amerykańskie biją je o głowę. Na zdjęciu są bułeczki ze słodkim nadzieniem i niestety pewnie wyglądają lepiej niż smakują.
Na obiad wyjechałyśmy z popularnego centrum Montrealu, aż do dzielnic imigranckich. I znów, dzięki wielkiej jedzeniowej wiedzy Logan, zjadłam najlepszy w swoim życiu ryż. Ale od początku. NIe byłybyśmy sobą, gdybyśmy nie mieli kilku opcji jeśli chodzi o obiad (dodam, że jedzony o siódmej wieczór). Valeria jest wegetarianką, więc najpierw wstąpiłyśmy do salwadorskiej rodzinnej knajpki, gdzie zamówiłyśmy pupusas - placki kukurydziane nadziewane: serem lub czerwoną fasolą lub kurczakiem. Później, dosłownie drzwi w drzwi, poszłyśmy do haitańskich delikatesów, gdzie można dostać typowe produkty dla Haiti i gdzie w głębszej części sklepu kryje się tajna kuchnia. Powiem wam jedno, nie mam zdjęć z tego miejsca, bo przy jedzeniu - zamówiłam, oczywiście na wynos, tzw. dirty rice (przypiekany ryż z przyprawami, co to dokładnie było nie mam pojęcia, ale smakowało jak niebo, i z czerwoną fasolą) z udkami z kurczaka w sosie typowo ichniejszym i pieczonymi platanami - tego niesamowitego parującego dania, na przednim siedzeniu w samochodzie nie myślałam o niczym innym jak tylko o jedzeniu. Jeśli nie mam zdjęć jedzenia, to na prawdę znaczy, że było warto i było smacznie, bo nie miałam nawet czasu, żeby wyciągnąć aparat. Zjadłyśmy z szybkością odkurzacza pożerającego największą ilość śmieci. I to wszystko popiłam haitańską sodą o smaku ananasa. Ten dzień zakończył się w najlepszy na świecie sposób - najlepszym na świecie jedzeniem.
Chyba najbardziej jestem zadowolona, że dzięki znajomości Logan tych wszystkich świetnych miejsc w Montrealu, nie bałam się wydać trochę więcej pieniędzy na jedzenie - i to nie dlatego, że było drogo, ale dlatego, że kupiłam tyle jedzenia! - i nie bałam się spróbować nowych rzeczy.
CRAZY THRIFT STORE
Po drodze do katedry Notre Dam, której nie udało nam się w rezultacie zwiedzić, natknęłyśmy się na niezwykle dziwaczny second-hand, który jednocześnie mieścił w sobie knajpkę. Przez resztę dnia zastanawiałyśmy się, jakim cudem to miejsce przeszło pozytywnie kontrolę inspekcji sanepidu... Ale nie narzekałyśmy, bo dostałyśmy darmowy popcorn i próbkę lemoniady. Nie powiem, widząc to miejsce, zastanawiałam się, czy nie wrzucają do tej lemoniady jakiś narkotyków, czy może nie jest to jednak trucizna. Ale jednak żyję!
Wszędzie, gdzie nie pojadę, natknę się na namiastkę polskości :D Team Nowakowski!
|
If there's no time... why you lose it? |
MURALE
Czy na prawdę muszę to komentować, no chyba nie! Just enjoy!
Instagram worthy? |
Chyba mój ulubiony. |
Czyżby polscy robotnicy? "Fajrant panowie/ jeden pracuje, dziesięciu nadzoruje"
|
"All we have is now" (Może more palce nie powalają, ale te buty...! Kocham Chaco!)
|
Nie byłoby tego posta, bez klasycznego zdjęcia mnie odbijającej się w lustrze...
|
TE BUTY!!! |
I CAŁA RESZTA plus kilka anekdot
Historia kryjąca się za tym zdjęciem jest taka, że gdy tylko wysiadłyśmy w Montrealu z auta, zauważyłam, że mój cały plecak jest mokry, bo moja cudowna butelka za piętnaście złotych z Decathlonu znów się odkręciła i wylała połowę swojej zawartości. Przezorny zawsze ubezpieczony, więc wszystkie dokumenty trzymałam na szczęście w wodoszczelnej torebce. Nie byłoby mi do śmiechu ze zniszczonym paszportem. Do śmiechu było za to Logan i Valerii, a na tym zdjęciu zapewne mówię: "Stop guys, stop laughing! It's not funny! It is not funny at all!", co oczywiście nie było prawdą, bo cała sytuacja była irytująco śmieszna. Później tego dnia, nie tylko mój plecak był całkiem przemoczony, ale i moja bielizna. Kochany montrealski deszcz!
Jeśli mowa już o śmiechu, paszporcie i całym tym jazzie, jak mówiła Beth, moja wykładowczyni z Amsterdamu, cały dzień śmiałyśmy się z tego, że uciekamy do Kanady, bo jest dużo lepsza niż USA (święta prawda) i dlatego, że i tak nie wpuszczą nas z powrotem do Ameryki... kto by wpuścił Polkę, Meksykankę i żonę Marokańczyka podróżujące razem? Mówiąc stereotypowo, to nikt. Do Kanady wpuścił nas na granicy przemiły urzędnik. Uśmiechał się i żartował, zadał kilka standardowych pytań: dokąd? po co? skąd jesteśmy? na jak długo? co ze sobą wieziemy? Po czym uzyskawszy od nas odpowiedzi, palnął: "Wybieram się do Polski na wakacje". Dalsza rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
JA: Na prawdę, gdzie?!
ON: Na południe.
JA: Nie żartuj, ja jestem z południa. Mieszkam w górach, niedaleko Cracow i Zakopane.
ON: Na prawdę? Myślimy o Cracow, może o górach.
JA: Świetnie! Będziecie mieć super czas. Południe jest najlepsze. Cracow jest przepiękne. Spodoba ci się.
ON: A myślisz, że warto jechać na północ? Nad morze?
JA: Jasne, że tak, ale nie pakowałabym się w duże miasta typu Gdańsk i Sopot. Jeśli chcecie zobaczyć prawdziwe polskie wybrzeże polecam małe nadmorskie miasteczka na wschodzie i zachodzie.
ON: Super. Dzięki. Na pewno o tym pomyślimy. Bawcie się dobrze w Montrealu!
JA: Dobrych wakacji w Polsce!
Dosłownie. I nawet nie koloryzuję.
Kontrola graniczna w drugą stronę wyglądała zgoła inaczej. Przekraczaliśmy granicę dość późnym wieczorem, nikogo na drodze, nikogo w kolejce do okienka urzędnika amerykańskiego. Poważny facet w okolicy trzydziestki. Dobry wieczór. Proszę o dowód tożsamości. Z kim pani jedzie? (i tu Logan prawie zapomniała mojego imienia i miała powiedzieć Valeria zamiast Aleksandra) Czy zna pani tą panią? (jedyne pytanie do mnie) Co panie robiły w Kanadzie? Czy przewożą panie coś nielegalnego? (o tak, na pewno byśmy się przyznały) Co panie robią w Ameryce? Gdzie panie pracują - naturalnie na campie. I później jakieś siedem pytań baaardzo szczegółowych dotyczących samego campu. Zero uśmiechu, zero serdeczności i atmosfera, którą by można nożem kroić, takie spięcie czułam. Pewnie byłoby jeszcze gorzej, gdybym jechała sama, a nie z Amerykanką.
Ale mnie wpuścił z powrotem! Taki plusik.
Jak już wspominałam, w Montrealu rozgrywają się książkowe perypetie Bones (serial rozgrywa się w Waszyngtonie w USA), więc cały dzień chodziłam po Montrealu i przypominałam sobie nazwy miejsc i ulic, wspominanych w książkach Kathy Reichs, czym doprowadzałam do szału Logan. Valeria dowiedziała się o Bones dopiero na drugi dzień, włącznie z tym, że najpierw powstały książki, a później serial (obie są zafascynowane serialem tak jak ja, ale nie mają na jego punkcie takiego bzika jak ja). Sherbrooke, jedna z głównych ulic Montrealu, w książce wspominana jest kilkukrotnie.Te schody! |
I to by było na tyle!
PS. Ten post powstawał przez prawie tydzień z powodu braku współpracy internetu i googlowskiego Bloggera... grrrr.
Komentarze
Prześlij komentarz