Wyruszamy w miasto, czyli jak zakończyłam pobyt w Holandii cz. 2

Dzień 2
W drugi dzień zabawy w przewodnika, zdecydowanie nie próżnowałam, ale starałam się też nie przeczołgać rodziców, tak żeby nie przyjechali z powrotem do mieszkania wypruci i bez energii, czy też entuzjazmu, na kolejny dzień zwiedzania. I choć nie mogę powiedzieć, że nie było intensywnie, to wydaje mi się, że plan jaki im przygotowałam był idealny jak na, już prawdziwy, pierwszy dzień w Amsterdamie. 
Nie wyobrażam sobie nie rozpocząć zwiedzania Amsterdamu od jego serca, więc najpierw zabrałam (muszę przyznać, że dość okrężną drogą) rodziców na Plac Dam. A z tą nadłożoną drogą to było tak, że stwierdziliśmy, że dla naszego bezpieczeństwa - czytaj: mojej mamy - i bezpieczeństwa reszty rowerzystów, powinniśmy pojechać jakąś mniej uczęszczaną dróżką. Takowe oczywiście w Amsterdamie nie istnieją, tym bardziej w godzinach porannych, ale zrobiłam co mogłam i poprowadziłam ich przez bardziej północną część miasta. Dlatego też po drodze pokazałam im jeden z nielicznych zachowanych amsterdamskich wiatraków (btw o wiatrakach chciałam napisać osobny post, ale nie udało mi się dotrzeć do drugiego ocalałego wiatraka w Amsterdamie, więc pomysł upadł w zalążku).
Rowery zostawiliśmy w najbardziej zatłoczonym miejscu jakie mogłabym wymyślić - totally my bad, bo niedaleko dworca kolejowego. Dlaczego wspominam, że to był błąd? Poniekąd dlatego, że to ja sama nastraszyłam ich trochę, albo nawet bardzo, wmawiając, że o swój rower trzeba dbać i chuchać na zimne, bo go jeszcze ktoś ukradnie. Tak więc z Polski razem z tatowym rowerem, przyjechały dwa nowe świeżutkie solidne łańcuchy do roweru. Z drugiej strony, zupełnie nie pomyślałam, że na parkingu przed dworcem kolejowym nie będzie najzwyczajniej w świecie miejsca na trzy rowery koło siebie. Można się więc domyślić, że parkowanie zajęło nam dużo więcej czasu niż przewidziałam, ale w końcu jakoś daliśmy radę znaleźć miejsce. I tak zostawiliśmy nasze rowery zupełnie bezpieczne, przypięte do drążków i obwiązane jeden do drugiego w sumie SIEDMIOMA zamkami/łańcuchami. Aż teraz żałuję, że tego nie sfotografowałam... teraz jest to dla mnie komiczne wspomnienie, ale pamiętam jak bardzo mój tata trząsł się na myśl, że mogliby skraść jego ukochaną kolarkę.
Nad grobem Saskia van Rijn (żony Rembrandta). 
Zaraz po żmudnej robocie, jaką było parkowanie, poszliśmy do Bazyliki św. Mikołaja, gdzie ku mojemu wielkiemu niedowierzaniu i zaskoczeniu, odbywało się nabożeństwo z wystawieniem Najświętszego Sakramentu. Widok mega rzadki w Amsterdamie, więc chyba wszyscy cieszyliśmy się, że Holandia przyjęła moich rodziców jak własnych, po swojsku. Tamtego dnia nawet pogoda nam dopisała.
Z kościoła puściłam ich na głęboką wodę i zawędrowaliśmy do Our Lord at the Attic (chyba gwóźdź programu, gdyby zapytać moich rodziców) i Ode Kerk przez dzielnicę Czerwonych Latarnii. Odwiedziliśmy wspominaną już przeze mnie buddyjską (chyba to była buddyjska) świątynię w China Town, przeszliśmy malowniczymi uliczkami do Ode Kerk, a na lunch kupiłam kroketten (wygląda jak polski krokiet, ale smakuje jak bitterballen, czyli wyjątkowo i niebiańsko), żeby mogli spróbować trochę Holandii.
W zasadzie na sam Plac Dam doszliśmy grubo po południu, ale też właśnie na tym między innymi mi zależało, żeby rozruszali się w zwiedzaniu Amsterdamu, nabrali ochoty na więcej i żebym choć trochę zaraziła ich moją miłością do tego miasta.
Widać, że to nie ja robiła zdjęcie :D Ucięta wieża pałacu, jakaś głowa na dole, kawałek wystającej ramy od roweru z lewej, kadr zupełnie od czapy... ale jest, i to się liczy!
Widać jakąś różnicę? ;) Kadr kadrem, ale jak się pięknie wygląda, to i zdjęcie będzie wyjątkowe :)
I choć w dużej mierze podczas pobytu moich rodziców, oprowadzałam ich po miejscach, które już znałam i sama wcześniej eksplorowałam, to i ja też z tych wycieczek miałam coś dla siebie. Na dwa tygodnie przed wyjazdem z Amsterdamu, nie udało mi się zwiedzić kilku miejsc i też wiedziałam, że  miasto kryje przede mną jeszcze dużo niespodzianek. O tym, że Holandia słynie z Jenevera, ich popisowego trunku, dowiedziałam się chyba w ostatnim miesiącu. Jenever jest rodzajem ginu o ziołowych nutach i zawiera od 35 do 38 % alkoholu, osobiście uważam, że smakuje jak wódka z jałowcem, a palony, czy też wędzony, jest po prostu ohydny. Dlaczego o tym piszę? Bo to właśnie z rodzicami poszłam do prawdziwego holenderskiego baru na Placu Dam, żeby skosztować Jenevera, ale jak już mówiłam, smak nas nie powalił. Coś tam paliło w gardle i dawało trochę kopa, ale ten sam efekt dałaby nasza polska wódka z ziemniaków. Za to przyjemny klimat miał barek, maleńki, z klimatycznym oświetleniem i urządzony w starym stylu.
Gdyby ktoś nie zauważył przy pierwszym "rzucie okiem", to ten "motor" jest w rzeczywistości rowerem :D
Ostatnim punktem dnia, już w zasadzie pod wieczór, był rejs łódką po kanałach miasta. I chociaż płynęłam nie po raz pierwszy, to i tak po raz kolejny urzekł mnie klimat Amsterdamu. Bo z perspektywy kanałów Amsterdam wygląda zupełnie inaczej i właśnie tak należy zacząć go zwiedzać.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rowery i ruch drogowy w Holandii

The green bench - śladami The Fault in Our Stars

Podwodny tunel i kolejny most - Antwerpia cz. 3