Dzień muzeów i sztuki, czyli jak zakończyłam pobyt w Amsterdamie cz. 3

Dzień 3
Moje oprowadzanie po Amsterdamie nie mogło obejść się oczywiście bez zaciągnięcia rodziców do każdego możliwego muzeum. Dlatego też dzień trzeci i czwarty spędziliśmy w głównej mierze w budynkach muzeów, gdzieś pomiędzy sztuką holenderską i współczesną. Jeśli musicie coś wiedzieć, to to, że moja mama dosłownie uwielbia muzea. Jaka matka taka córka, prawda? Szczerze, po pięciu miesiącach zwiedzania tych licznych muzeów miałam już dość, ale nie mogłam pominąć Rijks Museum, domu Rembrandta, Van Gogh Museum, czy Muzeum diamentów. No po prostu się nie dało. A jak mus to mus.
Więc zaciągnęłam rodziców najpierw na Museum Plein, a później do dzielnicy żydowskiej. I jakieś  siedem godzin później byliśmy tak skonani, że jedyne o czym marzyliśmy to iść spać. A czekało na nas jeszcze kilka ciekawych i intensywnych dni.
Nie będę rozwodzić się nad muzeami, w których już byłam i o których coś tam już wam pisałam, ale chciałabym wam opowiedzieć kilka ciekawych, i wydaje mi się, że zabawnych anegdot z tych dwóch dni.
Jak już pisałam, a może jeszcze nie, gdy moi rodzice przyjechali do Holandii byłam szczerze zaskoczona. Jeśli mam być truly honest, to nie wierzyłam do końca, że przyjadą do Amsterdamu. Ale  koniec końców przyjechali. Przyjechali na ponad tydzień na wakacje. I chciałabym podkreślić, że miały to być ich wakacje właśnie, co jest równoznaczne z tym, że oboje musieli przestać myśleć o swojej pracy. W przypadku mojego taty graniczy to niestety z cudem... W cale się temu nie dziwię, i jestem już do tego przyzwyczajona, bo jeśli jest się odpowiedzialny za własną firmę i jest się swoim panem w pracy, ma się większy ciężar na barkach. Tak więc tytułem wstępu, mój tata jest klasycznym pracoholikiem i nigdzie nie rusza się bez swojego telefonu.
Sytuacja wygląda następująco, wchodzimy do Stedelijk Museum i bądź co bądź, ale moi rodzice także nie przepadają za tą bardzo udziwnioną sztuką nowoczesną (mówię tu o bardzo oryginalnych i dziwacznych dziełach, których ja najzwyczajniej nie rozumiem, bo w Stedelijk są też super prace na poziomie, żeby nie było), więc oboje są średnio zainteresowani pierwszymi salami. Po jakiś pięciu minutach mój tata dostaje telefon, odbiera i zostaje gdzieś w tyle, my z mamą wypruwamy do przodu, bo chcemy zobaczyć coś ciekawszego. Okazuje się, że tata znajduje jakąś ławeczkę i spokojnie sobie rozmawia pośród eksponatów wartych kilkadziesiąt tysięcy euro. Ja wiem, że żyjemy w XXI wieku, ale muzeum to muzeum. Miejsce kultury, w którym należy wykazać się choć odrobiną kultury. Rozmowa telefoniczna trwa jakieś dwadzieścia może nawet pół godziny, my z mamą całkiem straciłyśmy tatę z oczu, w końcu zaczynamy go szukać, ale bez skutku. Jak się można domyślić, tata został "uprzejmie wyrzucony" z muzeum. Myślałyśmy, że spalimy się ze wstydu, on trochę chyba też, ale w rezultacie schował komórkę na cały dzień, więc mogliśmy już na spokojnie zwiedzać, a gdy mijaliśmy ochroniarza przy wyjściu, który zwrócił tacie uwagę, chciało nam się już tylko śmiać. Teraz to śmieszna anegdotka, ale przez ten telefon, mieliśmy jeszcze nieraz kłopoty i nienawistne spojrzenia od ochrony. 
Klasyka gatunku. Zdjęcia al'a Guziki. Uwierzcie mi, nawet na mojej Komunii uwieczniliśmy mojego tatę z telefonem przy uchu :P
Jako przewodnik, miałam zarys planu zwiedzania w głowie, wiedziałam, co warto zwiedzić, co raczej pominąć w Amsterdamie, ale podczas pobytu z rodzicami spotkało mnie pare niespodzianek. Jedną z nich było Muzeum Diamentów. Osobiście muzeum mi się podobało, ale nie powaliło na kolana, dlatego byłam zaskoczona, ze rodzice bardzo chcieli tam pójść. Że jestem osobą szybko się adaptujących do potrzeb innych i zaistniałych sytuacji, to oczywiście ich tam zawlokłam. Myślałam, że przejdziemy tylko przez sale wystawowe i wyjdziemy, a nasz pobyt w rzeczywistości przeciągnął się do dwóch godzin. Powodem było wejście do sklepu i pracowni, w której pracowali złotnicy i w rzeczywistym czasie obrabiali diamenty. Jeszcze większą rewelacją było to, że dostaliśmy swojego indywidualnego "przewodnika", Ukrainkę lub Rosjankę, z bardzo silnym akcentem przebijającym się przez angielski i równie silną czerwoną szminką na ustach. Nazwijmy ją Katja na potrzeby tej opowieści. A więc Katja podchodzi do nas, uśmiecha się szeroko i zaczyna oprowadzać po każdej stacji, przy której pracuje "obrabiacz diamentów" i opowiada o całym procesie. Po jakiś dziesięciu minutach, pada pytanie, czy chcielibyśmy pójść z nią do salki, gdzie pokaże nam prawdziwe diamenty z bliska. Patrzymy na siebie, ja na mamę, mama na tatę, tata na mnie... no jasne, że chcemy, co byśmy nie chcieli. Więc idziemy. Idziemy do sali, z drzwiami pancernymi, w środku wieje przyjemnie z klimatyzacji, siadamy na krzesłach wyściełanych jakimś przyjemnym miękkim materiałem, a Katja zaczyna wyciągać tacki z niebieskimi saszetkami. Wyciąga z kieszeni niebieskiej marynarki długą pęsetę i pojedynczo wysypuje diamenty na tackę. Zaczyna opowiadać o jakości każdego kamyczka. Jaki kolor, jaki karat, jaki wykonano szlif i tak dalej. My słuchamy jak zaklęci, oglądamy z otwartymi oczami, Katja zachęca do zabrania kamieni do ręki i oglądnięcia ich z jeszcze bliższa. Nagle przebiega mi przez myśl, co by zabrać taki jeden, i prysnąć. Rzucam okiem na drzwi, na Katję, co prawda drzwi są pancerne, ale jesteśmy tu z nią samą, a ona nieszczególnie zwraca uwagę na to, co robimy, pochłonięta objaśnianiem jakości diamentów. Czy na prawdę ktokolwiek zorientowałby się, że jednego mikroskopijnego kamyczka brakuje, jeśli by tak jeden całkowicie przypadkiem zawędrował do mojego plecaka? 
Po dziesięciu minutach wykładu Katji, nagle, bez żadnego ostrzeżenia, olśniewa nas. Nagle, na twarzach rodziców widzę to samo zrozumienie, które pojawia się też u mnie. Katja chce nam wcisnąć jeden z takich kamieni. To nie żadna prelekcja edukacyjna, ale zwykła oferta handlowa! Myślałam, że posikam się tam ze śmiechu. Chociaż, pierwszy raz w życiu myślałam, że szkoda, że nie jestem milionerem i nie mogę pozwolić sobie na pierścionek z wielkim diamentem. Akcja ewakuacji przebiegła całkiem szybko, podziękowaliśmy za jej czas i już nas nie było. 
A teraz trochę bardziej na poważnie. Polecam każdemu kto jest na kupnie pierścionka zaręczynowego, i kto ma trochę euro w kieszeni, żeby zabrał swoją wybrankę do właśnie takiego sklepu z diamentami, gdzie można skomponować każdy element pierścionka, począwszy od różnej wielkości, szlifu i koloru diamentu, a skończywszy na osadzeniu kamienia w pierścionku. 
Mam nadzieję, że po tym jakże pouczającym wykładzie, już zawsze będę w stanie odróżnić prawdziwy diament od cyrkonii.
Dzień 4 część 1
Kolejnym naszym przystankiem był Waterlooplein i tak zwany Amsterdam Jewish Quarter. Oczywiście Rembrandt Museum to jedno z must-see w Amsterdamie, dlatego nie mogło się obejść bez niego na naszej trasie, ale też dlatego, że mój tata jako drukarz, nie mógł przepuścić okazji zobaczenia jak działa replika drukarki Rembrandta. I choć był to mój drugi raz w muzeum, to dla mojego miłego zaskoczenia, zmieniono wystawę czasową i było mi dane zobaczyć niesamowicie genialne grafiki Rembrandta.
Po Rembrandcie i pchlim targu, kawie i Poffertjes (holenderskie naleśniki), poszliśmy do Portugalskiej Synagogi Żydowskiej, w której nawet ja wcześniej nie byłam. Portuguese Synagogue jest wielkim typowym jak na żydowskie standardy obiektem sakralnym. Dominuje w niej drewno i zapach starości. I co ciekawe, choć jest zabytkiem, nadal jest użytkowana w czasie nabożeństw. Niejednokrotkie, gdy przejeżdżałam w okolicy dzielnicy żydowskiej, widziałam pielgrzymki amerykańskich Żydów z jarmułkami na głowach i przewodnikami w rękach. Synagoga jest w Amsterdamie jednogłośnie taką ciekawą perełką, którą bardzo polecam zwiedzić.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rowery i ruch drogowy w Holandii

The green bench - śladami The Fault in Our Stars

Podwodny tunel i kolejny most - Antwerpia cz. 3