Fest

Fest w języku holenderskim znaczy "party", a więc festiwal, uroczystość, imprezę. Ale dla mnie Fest jest miejscem spotkań i odprężenia zmęczonego umysłu po zajęciach przy dobrym holenderskim piwie - BTW dobre holenderskie piwo jest oksymoronem, bo według większości narodów jest uważane za rozcieńczone szczyny, ale według moich standardów... jest całkiem całkiem, a w szczególności to z browaru De Prael.
Piwo po zajęciach, to coś, o czym wcześniej tylko słyszałam, a czego nigdy wcześniej nie praktykowałam, więc była to dla mnie nowość (checked from the bucket list!). Nowość nowa i przyjemna. Jakby się teraz zastanowić, to istnieje całkiem dobry powód, dla którego nie praktykowałam tego zwyczaju z koleżankami ze studiów. I nie chciałabym tu zabrzmieć jak szowinista, ani człowiek niedzisiejszy, ale to jak najbardziej ma związek z płcią. Po pierwsze nie jestem wielkim fanem piwa, ale nigdy od niego nie stroniłam, gdy miałam towarzystwo. Po drugie, w zasadzie bardziej przemawiający powód, stereotypowo myśli się o facetach przy piwie i meczu, a ja i moje koleżanki chyba ten stereotyp potwierdzamy. Chyba jeszcze nigdy nie usłyszałam z ust moich znajomych (płeć żeńska): "Jakie pyszne PIWO!". To po prostu się nie zdarza.
W Amsterdamie natomiast - co dziwne lub nie dziwne, oceńcie sami - miałam całkiem spore grono męskich znajomych i od czasu do czasu chodziliśmy do pobliskiego studenckiego baru Fest, żeby się odmóżdżyć i choć trochę odstresować. I to właśnie tam poznałam kilka ciekawych, kilka zabawnych, a także kilka kompromitujących faktów o moich znajomych. To prawda, że przy piwie jakoś tak łatwiej się rozmawia. Włączając w to nauczycieli... i tym razem nie chodzi mi o studentów-nauczycieli, czyli moich znajomych, ale naszą wykładowczynię. To także było całkiem niezwykłym przeżyciem, no wiecie, piwo z Beth, z moją nauczycielką. Dzisiaj piję z nią piwo i rozmawiam jak równy z równym, a jutro ja siedzę z długopisem i testem, a ona mnie egzaminuje. Nie wiem, czy coś takiego przechodzi na polskich uniwersytetach, na pewno nie na UP, ale w Holandii jest to zupełnie normalne i całkowicie nieszkodliwe dla żadnej ze stron.
Ostatni raz w Fest był chyba najbardziej radosnym czasem jaki razem mieliśmy podczas naszej wspólnej semestralnej nauki. Pewnie koniec zajęć i semestru mają coś z tym wspólnego, ale ma też piwo, które tam piłam. Amsterdamskie piwo z amsterdamskiej deszczówki. Wiem jak to brzmi, ale uwierzcie mi, to było najsmaczniejsze holenderskie piwo jakie kiedykolwiek piłam. I do tego było za darmo! Ale tylko dla mnie ;). Bo od czego ma się dobrych przyjaciół? Ludzie mówią, że Holendrzy są otwarci na innych, ale przy bliższym poznaniu dowiadujesz się, że bardzo szanują swoją prywatność, jednakże gdy zyskasz ich zaufanie i postawisz do tego przed nimi piwo... zabiorą cię za swojego. I chociaż ten ostatni dzień nie wspominam jako najlepszego, to właśnie to jedno piwo, trochę na pocieszenie, trochę ze wdzięczności, sprawiło, że wieczór spędziłam w najlepszym gronie i w najlepszej atmosferze, w jakiej mogłam. I zaledwie dwa tygodnie przed wyjazdem do domu, gdy już myślałam, że nie wytrzymam w Amsterdamie, poczułam się w końcu jak w domu, bo przeleciało mi przez myśl, że może jednak nie warto wracać?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rowery i ruch drogowy w Holandii

The green bench - śladami The Fault in Our Stars

Podwodny tunel i kolejny most - Antwerpia cz. 3